środa, 21 stycznia 2015

Podsumowanie 2014: albumy 36-23



36. Empire! Empire! (I Was A Lonely Estate) – You Will Eventually Be Forgotten

Muzycznie mamy tu do czynienia z wiernym wskrzeszaniem emocjonalnej, nastrojowej melodyki spod znaku midwest-emo i zespołu Mineral. Co ważne, rozpoznawalna inspiracja (zwłaszcza „It’s So Much Darker...”) nie zmienia faktu, że te melodie jawią się  chyba najlepszymi w swojej stylistyce od czasu „EndSerenading”. Keith Latinen w przeciwieństwie do melodramatycznego Chrisa Simpsona funduje nam wokalny prawie minimalizm i „nowelistykę” wyjątkowo skromną. Rzeczą dość oryginalną u Empire! Empire! (I Was A Lonely Estate) są właśnie ich teksty. Zadziwiająco realistyczne, traktujące o zdarzeniach codziennych, czasem odrobinę dramatycznych, ale ogółem bardziej przyziemnych niż można to sobie wyobrazić. Keith nie opowiada standardowych historii miłosnych, nie pisze i nie śpiewa o rozstaniach. Z obyczajowych skrawków lidera ciężko byłoby wycisnąć efektowną fabułę. Zdarza się tu jakaś śmierć, drobne wypadki samochodowe („Ribbon”, „I Was Somewhere Cold, Dark... And Lonely”) czy wspomnienia z dzieciństwa dotyczące niepokojących sytuacji, ale te akurat zawsze kończą się dobrze („You Have To Be So Much Better Than You Ever Thought”, „Stay Divided”). Przemiło jest wysłuchać zwykłej opowieści o niemożności znalezienia pracy pomimo ukończenia dobrej szkoły („Things Not Worth Fixing”) albo o pewnym spływie kajakowym w Michigan („A Keepsake”). Za wisienkę na torcie uznaję smutniejsze „If It’s Bad News, It Can Wait”, idylliczny opis wakacji przerwanych przez druzgocącą wiadomość. Oraz noworoczną opowiastkę „The PromiseThat Life Can Go on No Matter How Bad Our Losses”, duet Latinena z nikim innym jak liderem wspomnianego wcześniej Mineral.


35. Sharon Van Etten – Are We There

"people say I'm a one hit wonder, but what happens when I have two?"

Silna i romantyczna. Na “Are We There” Sharon Van Etten demonstruje pewność siebie i moc, nadal jednak przy dużych nakładach wrażliwości. Znajdujące się tu smakowite aranże mogłyby zwyczajnie przyćmić wokalistkę stawiającą jedynie na kruchą urokliwość. U Sharon tańczą natomiast jak ona im zagra, a nawet elegancko podkreślają jej kluczowe walory. Za najdorodniejszy owoc tej współpracy uznaję taktownie prowadzoną, zdobioną jazzującymi dekoracjami „Tarifę”. Ulubieńców można się jednak śmiało doszukiwać w wielu innych miejscach. W najbardziej skrojonym pod singlowość, choć totalnie charakterystycznym dla stylu tej piosenkopisarki „Taking Chances”. Rozkwitającym w refrenie wyrazie oddania dla ukochanego „Break Me”. Imponującym wokalnie, klasycznie śpiewanym przy fortepianie „I Know”. Dojrzale kończącej, podkreślającej dwoistą naturę miłosnego związku „Every Time The Sun Comes Up” lub jeszcze innych ciekawych kompozycjach, których tu przecież nie brak. Pozycja dziewczyny z Jersey na poletku damskiego indie pozostaje niezachwiana.      


34. The Menzingers – Rented World

Czołowi kontynuatorzy linii krzykliwego, romantyzująco amerykańskiego pop punka. Amerykańskiego nie tylko z pochodzenia, ale przede wszystkim stylu. The Menzingers nie są aż tak poetycko natchnieni jak swojego czasu The Gaslight Anthem. U nich wrażliwość miesza się z łobuzerstwem, łamanie serc z łamaniem szczęk. Nie tak cierpliwi w pisaniu piosenek, za to nadal ostro rozkochani w chłopackim melodyjno punk rockowym wymiataniu („The Talk” i dużo Dillinger Four). Tam jednak, gdzie pomiędzy wybuchową dynamikę wkrada się szczypta heartland rockowej wrażliwości, osiągnięty zostaje efekt esencji. Kiedy Tom May pyta hearts unknown beat alone, who's god will save your soul? albo, gdy Greg Barnett sili się na metaforę and I’ve been wandering nightly through the garden of your heartache” dzisiejsza młodzież może poczuć na karku oddech springsteenowskiego ducha. Dużo dobrego dzieje się w miejscu spotkań melodyjnych zwrotek z energetycznymi refrenami („Bad Things”). Równie wiele tam, gdzie chłopaki przypominają, że dwudziestoparolatkowie nie zawsze muszą się troszczyć o dojrzały songwriting, a wykrzykiwanie haseł w stylu „So burn the fucker down, I don't care anymore” jest nawet bardzo na miejscu („Rodent”). Z drugiej strony świetnie idzie im emocjonalne balladowanie („Where Your Heartache Exist”) pod warunkiem, że nie wpada w ono w łzawą konwencjonalność (końcowe „When You Died” średnie niczym „National Anthem” TGA). A tak poza tym: nostalgia, męskie przyjaźnie, niespełnione miłości, alkohol, samochody i miasta w USA. Reperkusje „Sink Or Swim” nie po raz pierwszy i nie ostatni odzywają się w tak pozytywny sposób.


33. Mac DeMarco – Salad Days

Słoneczny dzień, zielony ogródek, hamak wystawiony na zewnątrz. „Salad Days” odpalone, człowiek rozłożony i zrelaksowany. Wiadomo, że w praktyce zawsze brakowałoby co najmniej jednego z wymienionych elementów. Na szczęście albumu Maca De Marco można słuchać zawsze i wszędzie, w każdych warunkach pogodowych. Zawarta tu dawka fajnego melodyjnego lenistwa jest na tyle duża, że całą resztę skutecznie może nam wynagrodzić. Utwory trwające do 2:06 do 4:08, bez dłużyzn, czysto popowo, z dbałością o to, by w każdej piosence znalazł się atrakcyjny motyw. Przebojowość  „Let Her Go”, “Passing Out Pieces” czy “Treat Her Better” jest nie do odparcia. Wspaniale rozlewa się cała ta lajtowa melancholia “Chamber Of Reflection”. Mac doskonale sprawdza się też jako skończony retro-romantyk i łamacz niewieścich serc w doskonale kołyszącym „Let My Baby Stay”. Utworze, który jeszcze lepiej sprawdziłby się pewnie jako damsko-męski duet, dajmy na to z Angel Olsen.


32. La Dispute – Rooms Of The House

"you in the living room, legs bent at forty-five degrees, I write AB AB, try to find your rhyme scheme"

Nie zdarza się ostatnimi czasy szczególnie często, by w ramach istniejącego od dawna gatunku nowe zespoły kontynuowały linię swoich poprzedników na poziomie tak samo wysokim, w sposób na równi wnoszący coś istotnego. Shoegaze, folk, power pop, twee – we wszystkich tych szufladkach nadal znajdziemy mnóstwo dobrego, ale czy tak samo wybitnego i znaczącego co dziesięć i dwadzieścia lat wcześniej? W przypadku post-hardcore można oczywiście kręcić nosem, że to, co zdarzyło się po 2000 roku nie było już tak dobre jak dokonania grup z dekady poprzedniej. A jednak tak zwana „nowa fala post-hc, której kluczowymi przedstawicielami stali się La Dispute, Touche Amore, Pianos Become The Teeth czy Loma Prieta ustanawia powoli klasę skutecznie walczącą o to, by stylistyka na wysokości kolejnej już dekady nie doświadczyła niechlubnego regresu. Pierwsi z wymienionych zdefiniowali się już dawno, ale na wysokości trzeciej płyty nadszedł dla nich czas przypieczętowania dotychczasowej drogi dziełem, które przy okazji, znaczenie tej nowej fali uwiarygodni. „Rooms Of The House” owy postulat spełnia. Podążając wstępnie ścieżką wydeptaną przez At The Drive-In i mewithoutYou panowie z Grand Rapids wyprowadzili ostatecznie własny szlak. Deklamacyjny, imponujący tekstowo „novella-core” uzbroili w nieustającą żonglerkę nastrojów, naprzemienną paradę ostrych gitarowych porywów i subtelnych melodyjnych wyciszeń. Nie zamierzam tym razem odpierać zarzutu, że muzyka została podporządkowana opowiadaniu historii i wyrażaniu ich emocji. Nie ma to najmniejszego znaczenia zważywszy, że i tak brzmi świetnie. Ten przydługi tekst zakończę bez standardowego wyróżniania kilku konkretnych momentów. Trzecie La Dispute jest bowiem spójną, mocarną całością bardziej niż jakikolwiek inny tegoroczny album. Nie oprę się jednak aby nie zrobić wyjątku. Genialność „Woman (Reading)”, napisanego i rozegranego z poetyckim kunsztem muzycznego opowiadania o mężczyźnie rekonstruującym z pamięci obraz swej czytającej książkę byłej partnerki wykracza poza standardowy poziom nawet tej diabelnie udanej artystycznie, płytowej propozycji.  


31. Foxes In Fiction – Ontario Gothic

"see you once a year, snow begins to melt, describing the fear, remember how it felt"

Warren Hildebrand wrócił w ubiegłym roku na zaledwie pół godziny, ale choćby jego powrót trwać miał tylko połowę tego czasu, i tak byłoby warto. Dwa kwadranse z „Ontario Gothic” to zapewne najlepsze chwile, jakie można było spędzić ostatnio z tak zwanym bedroom-popem. Kruche piosenki o ambientowej delikatności oraz popowo zarysowujących się kształtach obezwładniają głębią. Skromność tych kompozycji i aranży nie przekreśla ich mocy. W utworach takich jak „Into The Fields” czy „Glow (v079)” otwiera się niezwykła muzyczna przestrzeń. Paleta dźwięków syci pełnowymiarowym bogactwem, którym dałoby się obdzielić co najmniej kilka dłuższych wydawnictw z tego samego nurtu. Spokojne sny Bradforda Coxa i Trevora Powersa stanęły pod znakiem zapytania.


30. Grouper – Ruins

Muzyka na „Ruins” wydaje się być zawieszona gdzieś poza czasem. Nie brzmi w sposób dzisiejszy i choć mogłaby powstać w zasadzie zawsze, to jednocześnie nie rości też pretensji do żadnego konkretnego momentu z przeszłości. Utwory na ostatniej płycie Grouper są nie tyle proste, w sensie nieskomplikowane, czy po folkowemu surowe. Właściwszym określeniem byłoby raczej „czyste”. Te smutno-uroczyste formy, w jakie Liz Harris ubrała swe emocjonalne refleksje, kształty które jakoś nieszczególnie trafnie byłoby klasyfikować piosenkami, aż się proszą o nazwanie muzyką klasyczną. Przekazującą emocje, wypływające wprost z zarejestrowanych na czterościeżkowym magnetofonie cichym śpiewie i zadumanych, jesiennych dźwiękach fortepianu. Zamierzone ilustracje ruin pewnej portugalskiej wioski i zarazem dokumentacja życia wśród pozostałości uczuciowej relacji. Najbardziej uduchowiona pozycja, jaką przyszło mi wyłowić w zbiorniku tegorocznej muzyki popularnej.


29.Fennesz – Bécs

Inspirująca podróż przez rozległe terytoria barwnej elektroniki. Pejzaże bywają tu obezwładniająco piękne, przestrzenne i monumentalne. W przypadku „Static Kings” czy „Liminality” jednocześnie bardzo refleksyjne, urzekające dojrzałym spokojem. „Bécs” ma jednak i drugie oblicze. O nim decydują głównie drone’y wnoszące przyprawiający o dreszcze niepokój („The Liar”). Jedno i drugie wspaniale łączy zresztą utwór tytułowy, amalgamat czułych melodii z najlepszego sortu szumami. Za co by się Fennesz nie wziął, zawsze jest w tym jakaś dusza, czasem wręcz magia („Pallas Athene”). „Romantyczny noise” to w przypadku tej płyty określenie najtrafniejsze z możliwych. 



28. Liars – Mess

"fact's are fact and fiction's fiction"

Niekończący się, konsekwentnie nabuzowany elektro-trip. Liars interesuje taneczność jedynie w wydaniu najintensywniejszym, elektronika ostra i hipnotyczna, podpalanie kolejnych petard, z których żadna nie może eksplodować słabiej od poprzedniej. Wytwarza się z tego wszystkiego piekielnie wciągający, odmóżdżająco chwytliwy kawał materiału. Rozenergetyzowane wygrywanie tego, co daje się wygrać w ramach podbijania parkietu na powierzchni („Vox Tuned D.E.D”, „Pro Anti Anti” czy „Mess On A Mission”), a także równie intrygujące, narkotyczne zejścia w dół, do ciasnych piwnic industrialu i eksperymentu („Boyzone”, „Dress Walker”). Tam zresztą wszystko powoli, bardzo powoli, choć jednakowo przyjemnie, rozpływa się do postaci wielominutowych transów i ostatecznego wyciszenia („Perpetual Village”, „Left Speaker Blown”). Prosiłbym jeszcze raz to samo. 


27. C4030 – C4030

Króciutkie, pomysłowe, świeże jak szczypiorek. Granie gdyńskiego tria polega na kombinowaniu elementów popowych z jazzowymi, kreśleniu piosenek faszerowanych nośnością i klimatem. Właściwie każdy utwór mogliby sprzedać jako murowany alternatywny przebój. Radośnie energetyczny „Czerwiec”, uroczo leniwe „Narkotyki”, hymniczny „Świat”, przypominające The Sea And Cake „Rozstaje”, zadumany „Kierunek Północ”. Nie bez wpływu na ich odbiór mają też zazwyczaj bezpretensjonalnie optymistyczne teksty. Błyskotliwość momentami miażdząca, ale i pozostawiająca ogromny niedosyt, bo nawet jeśli nie ma tu chwil zbędnych, to krążek ten przemija w uszach boleśnie za szybko. 



26. Ariel Pink – Pom Pom

"penetration time tonight"

Ariel Pink jest jednym z nielicznych, stąpających po tej planecie popowych potworów. Ostatnie trzy płyty różowowłosego świadczą, iż w ramach ostrego piosenkowego układania, rozkładania, wymyślania, sięgania i mieszania jawi się on osobowością nieprzywidywalną, gościem o nieograniczonej wyobraźni. Gwarant naszej przyjemności i satysfakcji to właśnie obecność tych dwóch rzeczy. Braku zahamowań w doborze muzycznych środków oraz osłuchania połączonego z kreatywnością. Monstrualne możliwości kalifornijczyka uzewnętrzniły się w tym roku na „Pom Pom” – 17-utworowej paradzie kapitalnych, znakomicie zrealizowanych pomysłów. Rosenberg nie jest tu na całej linii perfekcyjny, ale w wielu miejscach bywa, chociażby tam, gdzie stawia na przebojowość w wydaniu klasycznym („One Summer Night”, „Lipstick”). Także tam, gdzie nieustannie błyszcząc brzmieniowo i kompozycyjnie wkracza w określone konwencje („Not Enough Violence”, „Dayzed Inn Daydreams”). Prześlizgiwanie się po kolejnych muzycznych dekadach nie sprawia mu najmniejszych problemów, z każdej wyciąga i wykorzystuje co tylko mu się spodoba, choć oczywiście niektóre zabawki lubi bardziej niż inne (glam, psychedelic-pop). Rzeczami godnymi odnotowania są ponadto seksualne odpały  („Sexual Athletics”, „Blackb Ballerina”) i niewybredny humor. Totalny brak powagi albo zwyczajna głupkowatość („Jell-o”), którą chyba naumyślnie próbuje wprowadzić nas w błąd, by wmówić, że wcale nie jest taki genialny. W dużej mierze bezskutecznie. 



25. Vales – Wilt & Rise

Zażarcie emocjonalni screamowcy stąpający podobną drogą co koledzy z Touche Amore, Birds In Row czy Suis La Lune. Trzeba przy tym nadmienić, że każde stąpnięcie w ich przypadku kończy się zdruzgotaniem gruntu. Kiedy wokalista wyrzuca z siebie słowa „I am reminded of my survival each and every day” jego wiarygodność ciężko zakwestionować. Zespół nie przegina przysłowiowej pały nadmiarem patetyczności, dramatycznie rozeźlone wrzaski bezkolizyjnie komponują się z pędzącymi gitarami i perkusją. Poza tym: 2011: „Parting The Sea Between Brightness And Me”, 2012: „You, Me & The Violence”, 2013: “Is Survived By”. Obecność choć jednej tego rodzaju płyty w moich podsumowaniach rocznych to już tradycja. Do wyżej wymienionego zestawu dopisuję dziś “Wilt & Rise”. Trzy punkty w lidze hardcore’a dla drużyny z Wysp.


24. Król – Nielot

“Brzmi to paskudnie i jest to zaraźliwe”. Zgoda, ale tylko w połowie. Tej drugiej oczywiście, bo brzmienie „Nielota” nie odstaje przecież od największych synth-popowych doskonałości produkowanych dzisiaj w krajach anglojęzycznych. Trzeba się cieszyć, że zawieszenie działalności UL/KR nie odcisnęło piętna na dobrych chęciach Błażeja Króla. Muzyk stał się nierozerwalną częścią naszych przygód w stopniu nawet skuteczniejszym niż miało to miejsce za sprawą jego dokonań zespołowych.  „Brzmieniowcy” mają tu pożywkę z pedantycznie wymalowywanych klawiszowych dźwięków, smakowitej elektroniki i zakamuflowanego pod bardzo dzisiejszą „podwodną” powłoką 80’sowego popu. Szczerze wymiękam słysząc jak wyprodukowane są „Ćmy”, zwłaszcza w momencie, w którym wkracza saksofon. “Szczenię” to dreszcz zapewniony przez emocję wokalną, ale i z rozmysłem powtarzany mniej więcej od połowy do samego końca motyw. „Wczoraj” to nie tylko świetny kandydat na piosenkę do reklamy syropu na przeziębienie („dziś katar, gorączka...”), ale i hit zaopatrzony w melodie połyskujące niczym promyki słońca na tafli jeziora. Stratni nie będą również „lirycy”. Wszystkie te “damy wtulone w walety”,  “syki ciekłego ognia”, „rdzewienia jabłka”, zdania poetyckie same sobie i te układające się w ciekawe rymy nadają utworom Króla całkowicie słuszny poziom sugestywności. Albumy takie jak ten, sprawiły, że polska muzyka w 2014 roku trzymała się wyjątkowo ciepło.        


23. Kiev Office – Statek Matka

Jeżeli miałbym, na tę chwilę, ująć największy atut „Statku Matki” to celowałbym w umiejętne posłużenie się rockowym warsztatem i skonstruowanie czystego gatunkowo, choć złożonego podgatunkowo materiału, który sprawia szorstką przyjemność, ale też jawi się jako interesujący. „Girls From Rewa, Boys From Hel” to esencja Kiev Office, coś czego mogliśmy się po nich spodziewać, ale doszlifowane i epickie jak nigdy dotąd. Chórki Joanny Kucharski nigdy nie brzmiały tak dostojnie, wokal Gorana nigdy tak przejmująco, muzyka grupy nigdy tak bardzo nie przypominała potężnego i pięknego parowca... Absorbujący, najdłuższy na płycie „Opat” = zadumana nowa-fala, noc ciemna zmysłów, mogłaby tak nieść się i przez pół godziny. Na przeciwległym brzegu – „Po południu Mechowo”, hardcore’owa jatka, następca „Karoliny Kodeiny” i „Człowieka Pełnego Powiek”. Jakże mięsiste potrafią tu być gitary. Zwłaszcza w „Statku Matce” i „Indianinie”, a także w „Białej Sierści” Miegoń tnie riffy aż lecą wióry. Ogółem więcej jest też fantazyjnych solówek. Z sześciu strun emanuje noise-rock i post-punk, dobrze rozumiany alternatywny rock, punk, szczypta bluesa i ciężkiego grania. Piosenkową lekkość najlepiej reprezentuje zaś zdecydowanie „Szary Mistyk”. Surowowość i pomysłowość dochodzą do porozumienia, szarość jest kolorowa. Pomimo rewitalizowania estetyk poprzednich dekad ciężko posądzić o nieświeżość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz