wtorek, 19 grudnia 2017

Podsumowanie 2017: piosenki 50-41

















Nawet przedzierając się przez długie i monolityczne, oparte na repetycjach albumy niektórych wykonawców muzyki elektronicznej możemy niekiedy napotkać bardziej wyróżniające się ścieżki, świetnie funkcjonujące w odosobnieniu, poza swą płytą-matką. Jako taki utwór widzę właśnie „German Friendship” tworzącego ambient techno artysty ukrytego pod pseudonimem Patricia. Kawałek silnie oddziałujący, szalenie sugestywny, brzmiący niczym motyw dźwiękowy rodem z mrocznego i raczej trudnego filmu. Mamy tu do czynienia z rzeczą chłodną, ciężką, narkotyczno-klaustrofobiczną, nagraną jakby gdzieś w podziemiach. Przy tym jednakże zawzięcie hipnotyzującą, umiejętnie oplatającą i zaciskającą na podatnym słuchaczu swoje ponure macki.    


















Odległość od indie emo do czystego koledżowego pop rocka to zazwyczaj dystans możliwy do pokonania za sprawą kilku niedużych kroków. Już dwadzieścia lat temu zasadność tej tezy udowadniali The Get Up Kids i Jimmy Eat World, w obecnej dekadzie przekonywali o niej choćby Dowsing, a w tym roku potwierdza ją Jonathan DiMitri aka Oso Oso. „Reindeer Games” zdobywa sympatię odpalonym po jakichś 40 sekundach podwójnym refrenem, złożonym z dwóch maksymalnie przebojowych melodii wokalu. Najpierw uderza w nim bezkompromisowy hook: And I mean if you want, We can just stay here, Wrap me in your claws, I can be your reindeer. Po chwili, efekt poprawia równie fajny moment rozpoczęty urokliwą linijką Cause I was wrong and this is my repent…   



Po udanym powrocie The Chills przed dwoma laty Martin Phillipps po-zostaje z nami na dłużej jako dobry duch współczesnego gitarowego popu. Z której strony nie spojrzeć, nowa piosenka nowozelandzkiej kapeli, nagrana jeszcze podczas sesji do „Silver Bullets”, brzmi na tyle przyjaźnie i serdecznie, by pomimo braku fajerwerków prędko przypaść do gustu. Wokal Martina już od pie-rwszego wejścia w znajomy sposób zaraża właściwym sobie optymizmem. Dość długie gitarowe intro i przewijające się w całym kawałku akordy każą przypuszczać, że ktoś tu czerpał z grania sporą radość. Ogólnej, krzepiącej i życzliwej atmosfery nie da się zanegować. Jeśli już wydawać b-side’y to najlepiej tylko takie. 


















Prawdopodobnie nie znajdziecie w tym roku piosenki bardziej wdzięcznej od “Jääkuningatar”. Litku Klemetti „ustawia mecz” już pierwszą starannie przeprowadzoną akcją, czyli za sprawą koronkowej melodii otwierającej ten krótki popis lo-fi popowego kunsztu. Elementem pozwalającym na pełny triumf jest w tym przypadku chyba także język, jakim posługuje się wokalistka. Fiński nadaje „Królowej Lodu” ostateczną unikalność, która nie dopełniłaby się zapewne, gdyby utwór śpiewany był po angielsku. 


















Numer 5 na „Goofballs” Erica Copeland’a to outsider house o konsystencji, wypisz-wymaluj, singlowej. Samoprzylepny, wartko prowadzony, co rusz wyskakujący z nowym pomysłem, nieprawdopodobnie nośny i pociągający brzmieniowo. Wartość „Mixer Shredder” wzrasta z każdym odsłuchem, zebranym tu zestawem dźwięków na próżno jest się zmęczyć.      



„Strange Year” wpisuje się w wartą pielęgnowania tradycję pisania przez Cloud Nothings utworów pesymistycznych, wypełnionych rezygnacją i przeszywających słuchacza dreszczem. Tradycyjnie też, pomimo tego, że ich nowy album nie przekonuje mnie do końca, ta jedna piosenka trafia z całą mocą. Z każdym Down, I'm seeing you słyszalne jest poczucie totalnej beznadziei. Z każdym Using my life I've fallen behind wrażenie osuwania się w jakąś przepaść. Z każdym Nothing reverses starting decline przekonanie o nieodwracalności tego, co się dzieje. Chmury burzowe kłębią się gęsto. Kolejne minuty i sekundy prowadzą do ostatecznego rozdania, które następuje, kiedy gitary dokonują gwałtownego wyładowania emocji, a kipiący gniewem wokal artykułuje finalną, jakże pasjonującą muzyczną apokalipsę.  



Nie wiem, czy do końca zasadnie, ale “For Light” jako długie, siedmiominutowe zakończenie „Everybody Works” kojarzy mi się z epicko zamykającym „Niebieski Album” Weezera, podobnym objętościowo „Only In Dreams” (też numerem 10). Jak wiadomo, kawałek z 1994 roku w postaci uroczej pościelowy wytrzymuje tylko do pewnego momentu, wszechmocnie eksplodując w swoim finale. Utwór Jay Som natomiast, pomimo dokładanych od czwartej minuty trąbek, dzwoneczków czy dodatkowych wokali, piękną kołysanką pozostaje już do końca. Słyszalna jest tu pewna intensyfikacja środków, ale jakby bez przesadnego stawiania na ten zabieg, a z konsekwentnym i w pełni zniewalającym prowadzeniem kompozycji cały czas maksymalnie blisko jej określonego na wstępie kształtu.   


















W melodii „Markos And Markos” jest coś dobrze znanego, jakby słyszanego już wcześniej, może nawet nie raz, w innych partiach fortepianowych. Kryje się w niej jednocześnie jakaś nieśmiertelna szlachetność, klasyczne piękno i elegancja. Emocja przeszywająca na wskroś. W tym przypadku pisanie o muzyce jest jak tańczenie wiadomo, o czym. Tyle, niech więc posłuży za rekomendację i wyraz uznania.




Nie sposób oprzeć się przejmującemu klawiszowemu tematowi, odciskającemu piętno na całym „Lying With You”. Jest w tym motywie coś filmowego, sensacyjno-dramatycznego, co w jakiś sposób pasuje idealnie do kompozycji artystki, która przecież równie przekonująco odnajduje się w śpiewaniu, jak i grze aktorskiej.


















Popowy zwrot Paramore, rozpoczęty już przed kilkoma laty, na „After Laughter” przybiera formę okrzepłą, przekonującą o słuszności obranego kierunku metamorfozy. Kiedy posłuchamy dziś ostatnich wyraźniej rockowych singli amerykańskiej grupy i porównamy je z takim na przykład „Rose-Colored Boy”, jasnym staje się, że zespołowi, który dotarł w pewnym momencie do swoistej ślepej uliczki, udało się z powodzeniem odzyskać świeżość. Na skutek zasadnej marginalizacji (uśmiercenia?) alt-rockowo/pop punkowych gitar względem synth popowych keyboardów zespół oddycha zdrowo i pełną piersią. Wybrany przeze mnie fragment albumu to zaś jedna z najlepszych manifestacji tej promieniującej muzycznej swobody i wygodnego czucia się w nowej skórze.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz