wtorek, 29 listopada 2011

Owen - Owen (2001)












7.5

Im dłużej słucham debiutanckiego albumu Mike’a Kinselli sygnowanego już nazwą Owen tym bardziej nabieram przekonania, że nie jest to muzyka o jakiej powinno się pisać. Owen – Owen (2001) to bowiem rzecz dla najbardziej rozleniwionych, rozlazłych i rozmemłanych romantyków pod słońcem. Jeśli to granie ci się podoba to znaczy, że jesteś jednym z nich. Jeżeli rzeczywiście jesteś to poza słuchaniem (bo ono wchodzi samo) nie powinno ci się chcieć robić z tym nic więcej.

Kiedyś kolega – szalikowiec pop punkowych i punk rockowych brzmień pochwalił mi się, że słuchał płyty American Football. Zaciekawiony spytałem go „no i jak?”, a on na to, że „lanie wody jak chuj”. Na pierwszej i jedynej płycie rzeczonego zespołu młodszy Kinsella po kilku latach pozostawania w cieniu brata (Cap’N Jazz, Joan Of Arc) nagle zamanifestował posiadanie najzupełniej własnej artystycznej tożsamośći i to dalece odbiegającej od tej Timowej. O ile Timmy zawsze mógł liczyć na powodzenia u kobiet niestabilnych psychicznie tak Mike okazał się spokojnym chłopakiem z gitarą, piszącym ciepłe kompozycje, letnimi wieczorami mamiącym dziewczęta na werandzie. Zarówno EP’ka jak i cały krążek tej krótko egzystującej grupy cieszą się dziś zasłużonym uznaniem. Po nim jasne stało się kto za co odpowiadał choćby na dwóch pierwszych albumach JOA. Było tam gdzieś jeszcze wcześniej niezłe The One Up Downstairs, ale już chwilę później lider przedsięwzięcia ruszył w solo.

Jako pierwszy rezultat tego posunięcia powstała płyta emanująca urokiem porównywalnym do wydawnictwa AF z 1999 roku. Pierwszy akapit recenzji należy oczywiście potraktować z przyrużeniem oka. W istocie „Owen” pomimo sennego, być może trochę nużącego klimatu stanowi piękne ponad pół godziny harmonijnego wyciszenia. Melodia w „Declaration Of Incompetence” urzeka starannością i zauważalnie włożonym w nią uczuciem. Nie ona jedna zresztą, ale ta akurat przypominająca „Expo 86” DCFC, które ujrzało światło dwa lata później moje serce przekuwa na wylot. Świetne jest „Place To Go” niczego sobie „Most Nights”. Słabość mam również nie ukrywam do „Dead Men Don’t Lie” czyli skróconej, wzbogaconej o wokal wersji „Accidentally” spod indeksu czwartego. To akurat idealny przykład jak operując kilkoma zaledwie słówkami tekstu osiągnąć mocarny efekt.

Na koniec padają zdania dla omawianego artysty coś jakby znaczące. „If you go, you should know. Should you lose your way. I’ll be staying at home.”. Kto krążek Owena z 2006 roku zna, ten pewnie już wie, że najlepsze albumy powstają właśnie kiedy Mike Kinsella pozostaje w domu.

1 komentarz: