niedziela, 27 listopada 2011
Cursive - Mama I'm Swollen (2009)
8
O „Mama I’m Swollen” zdarzyło mi się pisać dwa razy. Najpierw w długiej recenzji dla pewnego nieistniejącego już serwisu (7/10), następnie w podsumowaniu roku 2009 również dla niego. Opinie zmieniały się, a ta pierwsza na dzień dzisiejszy jest najmniej aktualna. Mimo to po drobnym retuszu wciąż utożsamiam się z ¾ pierwszego tekstu i całością drugiego.
1
„In The Now” to jakby post-scriptum po punkujących kawałkach lat poprzednich. Szybkie tempo, intrygująca przebojowość i klimat potęgowany przez zgrzyty gitary. W tekście mamy zaledwie cztery powtarzane w kółko linijki, ale wynagradza to przeznakomity fragment pod koniec z nagłym zahamowaniem prędkości słowami „repeat, repeat repeat!”.
„From The Hips” udostępniono w internecie na długo przed premierą płyty. Najpewniej pierwszy singiel. Spokojny, przyjemny równie przylepny jak poprzednik. W połowie drugiej minuty za sprawą perkusji robi się nieco żywiej, ale ładniutka melodia nie daje za wygraną. Naprawdę fajna piosenka. „I Couldn’t Love You” brzmi poprawnie. Nie ma zbytnio o czym mówić. Nadal mamy do czynienia z ułożonym albumem. Na nic słabszego Kasher i spółka nie mogli sobie pozwolić. Z niego rodzi się klimatyczny „Donkeys”. Zabójcza jest ta pozytywka nadająca dziecięco-klaustrofobicznego nastroju. Ta pieśń jako jedyna prawie sięga urokiem ballad rodem z „The Ugly Organ”.
W „Caveman” świetną melodię budują za pomocą specyficznie brzmiących klawiszy. Te dwa kawałki umiejętnie wkręcają w klimat. „We’re Going To Hell” jest już w nim umoczony po uszy. Tu też daje o sobie znać „organiczna” atmosfera. W „Let Me Up” da się słyszeć kościelne organy, Tim powtarza tytuł utworu, jest trochę gitary i trąbki. Utwór powoli dochodzi do wrzenia zakończonego wybuchem wokalnym i instrumentalnym. Kolejne „let me up” brzmią już jak płaczliwa prośba a chwilę później tytułowe słowa zostają potężnie wypowiedziane wraz z podniosłością orkiestrowego aranżu. Tym razem bardziej jak groźba…
Najdłuższa w zestawie „What Have I Done” kończąca szósty album Cursive jest na szczęście tworem całkiem konkretnym. Opowieścią o mężczyźnie, który zaszyty w motelu w El Paso wyżala się oraz wspomina dotychczasowe jałowe życie („I spent the best years of my life/Waiting on the best years of my life”). Dźwięk nieźle łączy się z tekstem. Strukturalnie przypomina „Bad Sects” z „Happy Hollow” oraz „Staying Alive” kończące „Ugly Organ”. Rozpaczliwe „What Have I Done? What Have I Done?” przy ostatnich mocnych dźwiękach (ten sam zabieg co dwie piosenki wcześniej) pozostawiają bohatera dramatu gdy sztuka dobiega końca.
Album za nami. Wnioski? Nie ma ani wiolonczeli ani dużego udziału ledwie słyszalnych dęciaków. Jest klimat, ale niesamowita dynamika gdzieś się ulotniła. Nie ulega wątpliwości, że legendarna kreatywność Kashera nieco oklapła. Teksty nie wypadają tak zacnie jak dawniej bo choć znajdzie się takie "The world was built on ego, It was built on slaves/The world was built on a tickle, Between our legs" a i banały Tim potrafi wyśpiewać przekonująco ("don’t tell me what you want cause I don’t wanna know") przebłysków talentu w tej kwestii doznajemy zbyt rzadko. Nie ma jednak mowy o ogromnym rozczarowaniu. Początkowe przesłuchania mogły wprawdzie budzić poważny niepokój, ale „Mama I’m Swollen” prędko ukazało swoich kilka wcale nie oczywistych walorów. Nie wiem czy się cieszyć, że jest dobrze czy żałować, że jest tylko dobrze. Najpewniej wybiorę i jedno i drugie. Płytę przyjmuje choć nie zadowala mnie ona w pełni. Odliczanie do następnej już rozpoczęte.
*
5. Cursive – Mama I’m Swollen (z podsumowania 2009)
Najbardziej niedoceniony z recenzowanych przeze mnie albumów i dowód na to jak łatwo można pomylić się względem muzyki. Nie żebym opisywał go kilka miesięcy wcześniej bez zastanowienia i po łebku, ale nawet jeśli wtedy poświęciłem „Mamie” naprawdę sporą ilość odsłuchów to i tak było za mało. Czas okazał się decydujący. Fakt, że to płyta po jaką sięgałem w 2009 zdecydowanie najczęściej, świadczy sam za siebie. To wciąż Kasher w pełni artystycznych sił, skierowany jedynie w zupełnie inne rejony niż na "Happy Hollow". Ostatecznie stwierdzam, iż nie ma tu ani jednej piosenki rozczarowującej. Każda daje coś od siebie w zupełnie inny sposób. Wymiatające „In The Now”, nieprzyzwoita przylepność „From The Hips” czy prosta przyjemność ze słuchania „I Couldn’t Love You”. Można tak wymieniać jedną po drugiej. „Donkeys” wprowadza w głęboki, nieco koszmarny klimat. „Caveman” ucieka od niego żwawszym, porywającym tempem. Z kolei „We’re Going To Hell” na dobre wciąga w nastrojowe bagno. Nie pierwszy już raz muszę oddać pokłon tekściarstwu Tima. Ono jest silnikiem dla dziesiątkowego „Mama I’m Satan”. Poprowadzonego mrocznymi linijkami prosto do burzliwego, chaotycznego zakończenia. Rozszalałe trąbki, dęciaki i żarliwie skandowane „I cast you out! I cast you out! I drag you out!” wyrzucają mnie z butów. Sam finał w postaci „What Have I Done” zasługuje na miano najbardziej elektryzującego closera roku. Od zdołowanego początku do wyładowującego frustracje, przeogromnie dramatycznego zakończenia. Czyżby muzyczna auto-terapia kompozytora? Skoro tak to Kasherowi trzeba życzyć aby swoje smuty nadal przelewał na albumy tak głębokie, doskonałe i paradoksalnie bardzo chwytliwe.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz