W ramach katalogowania moich wypocin, z różnych lat, serwisów i blogów, wrzucam wszystko tu na Dirty Boots. Recenzje nowe, stare, krótkie i długie, dobrze i źle napisane, poppunk, indie, whatever.
7
Muzyka Real McKenzies to wtórność od wtórności muzyki zapoczątkowanej jakieś dwadzieścia pięć lat temu przez celtycko rockowy zespół The Pogues. Bardzo sprytna bostońska grupa Dropkick Murphys przed ponad dekadą ten gatunek zwany irish rockiem i celtic rockiem przekształciła w celtic punk. Od tego momentu rozpoczął się boom na granie w podobnym stylu. A recepta była bardzo prosta: wpływy The Pogues wyposażyć w butne, szybkie i mocne elementy rodem z ulicznego punk rocka. Pojawiło się sporo zespołów takich jak Flogging Molly , Flatfoot 56 albo Blood Or Whiskey. Kilka lat temu bardziej znani światu stali się również The Real McKenzies, którzy granie rozpoczęli już stosunkowo dawno bo w 1992 roku.
Celtycki punk pomimo tego, że tylko odgrzewa kotleta The Pogues (swoją drogą też odgrzewającego folklor irlandzkich oraz szkockich pieśni) ma w sobie jakąś wyjątkową zdolność do nie nudzenia. Słuchając kolejnych krążków i kolejnych wykonawców rzadko mamy dość. Nie pojawia się poczucie przejedzenia. To specyficzne brzmienie tradycyjnych instrumentów: akordeonów, bandżo, dud, bodhramów(?) sprawia, że chcemy więcej, więcej, więcej…
Każdego napalonego na celtyckie wymiatanie słuchacza powinien usatysfakcjonować opener nowej płyty The Real McKenzies. „Chip” posiada wspaniały motyw angażujący wymienione w końcówce poprzedniego akapitu urządzenia , wokal Paula McKenzie świetnie uzupełnia się z perkusją przez co kompozycja staje się idealnie zgrana i porywająca. W „The Lads Who Fought And Won” słyszymy już więcej gitary, perkusista ogranicza się do typowo punkowego wybijania rytmu a solista śpiewa bez wyraźnej pasji na tle świszczących instrumentów. Po nim następuje moment wprost kapitalny. Pełen werwy pub anthem „The Ballad Of Greyfriars Bobby”. Werwy bliższej raczej kapeli Dave’a Kinga niż dzikiej energii Dropkick Murphys.
Zabawne jak w tym momencie przewidywalna robi się konstrukcja albumu. Zaczęli znakomicie, dalej rzucili nieco słabsze nagranie by po chwili uderzyć następnym bardzo dobrym. Swoją klasę pokazują w (szkocką) kratkę. Czwarty „Kings Of Fife” pozwala przejść obok siebie obojętnie a następujący po nim „Old Becomes New” jak nie trudno się domyślić wytrzymuje porównanie z numerem 1 i 3. Szybkie, melodyjne zwrotki, rock’n rollowe solówki, krzyczący woo-hoo! wokalista i wpadający w ucho refren wypełniają dobrze zagospodarowane 2 minuty i 13 sekund. Mogę się założyć, że to jeden z pewnych fragmentów koncertowych tej kapeli.
Szóstka niespodziewanie też wypada całkiem przekonywująco. „White Knuckle Ride” nie brzmi już tak beztrosko jak jego poprzednik przez co nieco wzbogaca kontrast krążka. Mocniej wzbogaca go „The Maple Trees Remember” – sielska, spokojna kompozycja gdzie nie ma już dud i akordeonów są za to smyki podkreślające country’owy charakter utworu. Ósmą piosenkę czyli „Anyone Else” septet z Vancouver zagrał na szybko i rockowo. Wciąż jest dobrze i bardzo dobrze, ale jeden zarzut postawić trzeba. Przy kreatywnym i zróżnicowanym budowaniu samych piosenek zniknęła gdzieś esencja irlandzko-folkowego klimatu. Jeśli charakterystyczne elementy tego gatunku są to raczej mało efektowne i słabo zauważalne. Wciśnięte jakby od niechcenia powielają patenty brzmienia tych instrumentów z początku płyty.
To samo dzieje się przy „The Mangy Hound”. W pełni udana kompozycja, ale wtórujące gitarom i perkusji dudy znów nie zaskakują niczym nowym. Jeśli chodzi o ten styl, „Chip” był kawałkiem na naprawdę wysokim poziomie choć i tak ustępował wzorowemu „The State Of Massachusetts” z ostatniej płyty Dropkick Murphys. Widać, że choć Real McKenzies niewątpliwie należą do elity celtic-punkowego grania, oryginalnością nie grzeszą. „Off the leash” to po ludzku zadowalające wydawnictwo, które jest w stanie przynieść masę radości i sporo satysfakcji, a że Irlandii na nowo nie odkrywa, trudno…
„Too many fingers” to klasyczne punk rockowe nagranie. Trwa niecałe trzy minuty, posiada dobry, optymistyczny refren oraz atmosferę barowej popijawy rodem z irlandzkiego pubu. „Drink some more” obyło by się i bez gitary gdyż całą melodię zwrotek wygrywają dudy wraz ze skrzypcami. Połączenie to pozornie nieważne, ale pod względem budowy same w sobie interesujące. I jeszcze ta tematyka wraz z bezkompromisowym refrenem „so we’re drinking we’re drinking we’re drink some more we’re drinkin we’re drinkin we’re drinkin for free…” Tych gości nie da się nie lubić. Nastrojowa ballada „Guy On Stage” zdecydowanie przypomina „The Maple Trees Remember”, a brak punkowego brudu blisko przywołuje niektóre dokonania The Pogues. Zamykające „Culling The Herd” wyważono pomiędzy spokojem a dynamiką. Już w zwrotkach dochodzi do wrzenia zakończonego perkusyjnym skandowaniem, solidnymi rockowymi gitarami oraz wokalną ścieżką bliską tej z kawałka „In Vein”, Alkaline Trio.
Muzyka Real McKenzies to wtórność od wtórności muzyki zapoczątkowanej jakieś dwadzieścia pięć lat temu przez celtycko rockowy zespół The Pogues. Bardzo sprytna bostońska grupa Dropkick Murphys przed ponad dekadą ten gatunek zwany irish rockiem i celtic rockiem przekształciła w celtic punk. Od tego momentu rozpoczął się boom na granie w podobnym stylu. A recepta była bardzo prosta: wpływy The Pogues wyposażyć w butne, szybkie i mocne elementy rodem z ulicznego punk rocka. Pojawiło się sporo zespołów takich jak Flogging Molly , Flatfoot 56 albo Blood Or Whiskey. Kilka lat temu bardziej znani światu stali się również The Real McKenzies, którzy granie rozpoczęli już stosunkowo dawno bo w 1992 roku.
Celtycki punk pomimo tego, że tylko odgrzewa kotleta The Pogues (swoją drogą też odgrzewającego folklor irlandzkich oraz szkockich pieśni) ma w sobie jakąś wyjątkową zdolność do nie nudzenia. Słuchając kolejnych krążków i kolejnych wykonawców rzadko mamy dość. Nie pojawia się poczucie przejedzenia. To specyficzne brzmienie tradycyjnych instrumentów: akordeonów, bandżo, dud, bodhramów(?) sprawia, że chcemy więcej, więcej, więcej…
Każdego napalonego na celtyckie wymiatanie słuchacza powinien usatysfakcjonować opener nowej płyty The Real McKenzies. „Chip” posiada wspaniały motyw angażujący wymienione w końcówce poprzedniego akapitu urządzenia , wokal Paula McKenzie świetnie uzupełnia się z perkusją przez co kompozycja staje się idealnie zgrana i porywająca. W „The Lads Who Fought And Won” słyszymy już więcej gitary, perkusista ogranicza się do typowo punkowego wybijania rytmu a solista śpiewa bez wyraźnej pasji na tle świszczących instrumentów. Po nim następuje moment wprost kapitalny. Pełen werwy pub anthem „The Ballad Of Greyfriars Bobby”. Werwy bliższej raczej kapeli Dave’a Kinga niż dzikiej energii Dropkick Murphys.
Zabawne jak w tym momencie przewidywalna robi się konstrukcja albumu. Zaczęli znakomicie, dalej rzucili nieco słabsze nagranie by po chwili uderzyć następnym bardzo dobrym. Swoją klasę pokazują w (szkocką) kratkę. Czwarty „Kings Of Fife” pozwala przejść obok siebie obojętnie a następujący po nim „Old Becomes New” jak nie trudno się domyślić wytrzymuje porównanie z numerem 1 i 3. Szybkie, melodyjne zwrotki, rock’n rollowe solówki, krzyczący woo-hoo! wokalista i wpadający w ucho refren wypełniają dobrze zagospodarowane 2 minuty i 13 sekund. Mogę się założyć, że to jeden z pewnych fragmentów koncertowych tej kapeli.
Szóstka niespodziewanie też wypada całkiem przekonywująco. „White Knuckle Ride” nie brzmi już tak beztrosko jak jego poprzednik przez co nieco wzbogaca kontrast krążka. Mocniej wzbogaca go „The Maple Trees Remember” – sielska, spokojna kompozycja gdzie nie ma już dud i akordeonów są za to smyki podkreślające country’owy charakter utworu. Ósmą piosenkę czyli „Anyone Else” septet z Vancouver zagrał na szybko i rockowo. Wciąż jest dobrze i bardzo dobrze, ale jeden zarzut postawić trzeba. Przy kreatywnym i zróżnicowanym budowaniu samych piosenek zniknęła gdzieś esencja irlandzko-folkowego klimatu. Jeśli charakterystyczne elementy tego gatunku są to raczej mało efektowne i słabo zauważalne. Wciśnięte jakby od niechcenia powielają patenty brzmienia tych instrumentów z początku płyty.
To samo dzieje się przy „The Mangy Hound”. W pełni udana kompozycja, ale wtórujące gitarom i perkusji dudy znów nie zaskakują niczym nowym. Jeśli chodzi o ten styl, „Chip” był kawałkiem na naprawdę wysokim poziomie choć i tak ustępował wzorowemu „The State Of Massachusetts” z ostatniej płyty Dropkick Murphys. Widać, że choć Real McKenzies niewątpliwie należą do elity celtic-punkowego grania, oryginalnością nie grzeszą. „Off the leash” to po ludzku zadowalające wydawnictwo, które jest w stanie przynieść masę radości i sporo satysfakcji, a że Irlandii na nowo nie odkrywa, trudno…
„Too many fingers” to klasyczne punk rockowe nagranie. Trwa niecałe trzy minuty, posiada dobry, optymistyczny refren oraz atmosferę barowej popijawy rodem z irlandzkiego pubu. „Drink some more” obyło by się i bez gitary gdyż całą melodię zwrotek wygrywają dudy wraz ze skrzypcami. Połączenie to pozornie nieważne, ale pod względem budowy same w sobie interesujące. I jeszcze ta tematyka wraz z bezkompromisowym refrenem „so we’re drinking we’re drinking we’re drink some more we’re drinkin we’re drinkin we’re drinkin for free…” Tych gości nie da się nie lubić. Nastrojowa ballada „Guy On Stage” zdecydowanie przypomina „The Maple Trees Remember”, a brak punkowego brudu blisko przywołuje niektóre dokonania The Pogues. Zamykające „Culling The Herd” wyważono pomiędzy spokojem a dynamiką. Już w zwrotkach dochodzi do wrzenia zakończonego perkusyjnym skandowaniem, solidnymi rockowymi gitarami oraz wokalną ścieżką bliską tej z kawałka „In Vein”, Alkaline Trio.
Wytwórnia Fat Mike’a z dumą wystawiła swojego pionka na irish-folkowo-punkowym polu. Miał już celtycki punk lepsze płyty nawet w tym najbliższym współczesności okresie. „Off the leash” dolewa oliwy do ognia, ale wciąż cieszy uszy. Osobom nie mającym wcześniej z takim graniem do czynienia, nie świadomym jego korzeni przejdzie bez bólu tak jak i fanatykom gatunku, którzy tym smakowitym kąskiem nie pogardzą. Ci co lubią się czepiać są tu najbardziej stratni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz