6.5
Leniwe, niedzielne popołudnie. Skorzystałby człowiek z krótkotrwałych oznak wczesnej wiosny i wyszedł gdzieś, bo od środy znów ma być zimno. Tymczasem poprzedni wieczór przy frytkach, winie i oglądaniu Twin Peaks trochę dał się we znaki. Może by tak chociaż coś napisać? Oczywiście leżąc na brzuchu z laptopem wyciągniętym przed siebie.
Ostatnim razem ustaliliśmy już, że Mike Kinsella to skończony nudziarz, z którym nudzić się jest całkiem fajnie. Kolejna sesja z muzyką Owena nie przynosi żadnych odkrywczych wniosków. „No Good For No One Now” w zbyt dużych ilościach mogłoby wywołać odczucie potężnego znużenia. Broni się z kolei słuchane raz czy dwa w odpowiednich okolicznościach, przypuśćmy takich jak dzisiaj. To nie jest granie singlowe, z przebojowymi momentami, a raczej lejąca się masa przyjemnych, łudząco do siebie podobnych melodii przy wokalu chłopaka z sąsiedztwa. Bardzo ładne kompozycje takie jak „The Ghost Of What Should've Been” swoją klasę ujawniają za sprawą cierpliwej acz naturalnej kontemplacji. Przemknie czasem jakiś klawisz, jakaś linijka tekstu przykuje uwagę („Cause maybe my mom’s right, good deeds won’t save us, just true faith in Jesus. So in the name of her lord lets do what we shouldn’t some more.”). Granica pomiędzy ziewaniem, a delektowaniem się nastrojową twórczością Mike’a zaciera się czasem zupełnie nieoczekiwanie. Z początku człowiek myśli sobie czy może jednak zmienić płytę by po paru minutach uznać, że nie ma na ten moment niczego doskonalszego.
Nie zaprzeczam, że poprzedni Owen był trochę lepszy. Druga płyta kompozytora z Chicago to po prostu dość udany follow-up. Album, który dobrze, że jest, choćby na takie rzadkie chwile wyciszonego posłuchania w czasie zmęczonej końcówki weekendu. Jutro rano trzeba wstać, wyjść i znów włączyć Japandroids albo Les Savy Fav na słuchawkach. Bo do życia niezbędna jest energia. A na razie, cytując tytuł jednego z utworów, Im not going anywhere tonight...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz