6
Bywa czasem tak, że coś totalnie niesamowitego może nam przejść koło nosa. Ivo Watts-Russel z 4AD na przykład, przy pierwszym zetknięciu z demówką Pixies znaną jako „Fioletowa Kaseta” niespecjalnie wyczuł potencjał kapeli. Na szczęście dla zespołu (a także nas wszyskich) za namową swojej dziewczyny dał piosenkom jeszcze jedną szansę i podczas pewnego spaceru z płytą coś w końcu u niego chwyciło. Osiem kawałków spośród siedemnastu trafiło na wkróce wydany pod banderą londyńskiej wytwórni mini-album „Come On Pilgrim”.
Materiał to z pewnością bardzo ważny dla indie rockowej historii. Pixies od początku mieli coś co wyróżniało ich spośród zespołów ówczesnej niezależnej ligi. Na pewno luz, choć to mieli także inni, oni byli wyluzowani jakby w bardziej oryginalny sposób. Pisali specyficzne utwory, które brzmiały tak, a nie inaczej, bo po prostu tak wyszło. Nie sposób pomyśleć, że ktoś spinał się przy ich tworzeniu żeby przybierały jakiś określony kształt. Posiadali charyzmatycznego lidera. Nie jedyny Frank Black wśród wokalistów posiadał jaja, ale drugiego takiego jak on – ryczącego, piszczącego, podśpiewującego po hiszpańsku nie było.
Przypomina mi się przy tej okazji pewna wypowiedź Thurstona Moore’a:
T: Zupełnie nie znam „Surfer Rosa”. Wiem, że to klasyka. Nie powinienem tego mówić ale kiedy Pixies byli na topie, nie bardzo mnie to podniecało. To były odległe rzeczy. Oni byli dla mnie pop-punkową grupą, studencką w pewnym sensie. Pamiętam jak Nirvana cały czas wypatrywała tej nazwy. Mówiłem wtedy do nich „żartujecie sobie”. Ale oni tak na poważnie ponieważ kupowali bootlegi Pixies w trakcie trasy. Pytałem się „czy wy oszaleliście?”. [śmiech]*
Nic dziwnego zresztą, bo jeśli nie śledzi się tego co wypisują krytycy oraz nie słucha wszystkich gitarowych rewelacji to kreowana zajebistość grupy może mocno umknąć. Chodzi mi o to, że muzyka sama w sobie, jakkolwiek dla mnie doskonała, nie u wszystkich musi wywoływać równie niesamowite wrażenia. Tak można powiedzieć co prawda o każdym zespole, ale o Pixies i ich prostych, niedbałych, rockowych piosenkach jakby tym bardziej. Nie dziwię się Thurstonowi, który prędzej zachwyci się skomplikowanym experimentalem i Ivo-Russelowi, który nie załapał na początku. W końcu nie dziwię się samemu sobie, że „Come On Pilgrim” przemawia do mnie co najwyżej średnio.
Powiedzieć, że te osiem numerów urywa dupę byłoby lekkim kłamstwem. Postawmy je choćby obok wydanej rok później, fenomenalnej „Surfer Rosy”, a odniesiemy wrażenie lekkiej anemiczności starszej siostry. Można się pozachwycać, że tu po raz pierwszy słyszymy atuty ich stylu, jednakże te zostaną należycie rozwinięte chwilę później. Ciekawie posłuchać wrzasków Franka w „The Holiday Song”, na którego melodii oparto potem „Allison” z „Bossanovy”. Nie odmówię fajności szarpanemu na akustycznej gitarce, latynoskiemu pół-punk rockowi „Nimrod’s Son” (perkusja Davida Loveringa). „I’ve Been Tired” mogłoby posłużyć przynajmniej za teorię tego co w Pixies najlepsze. Problem w tym, że „Broken Face”, „Bone Machine” i „Gigantic” miażdżą je wszystkie małym palcem u stopy.
Nie polecam „Come On Pilgrim” na rozpoczęcie znajomości z Pixies. To dobra płyta, ale raczej dla tych, którzy zespół ten już trochę poznali. Kto usłyszał jedynie „Where Is My Mind” w „Fight Clubie” niech się lepiej bierze za „Doolittle” i „Surfer Rosę”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz