wtorek, 22 lipca 2014

The Field Mice - For Keeps (1991)











8

Miesiąc po genialnym samotnym singlu „Missing The Moon” ekipa The Field Mice silna personalnie przed nagrywaniem pełnego albumu jak nigdy wcześniej, popełnia w końcu dzieło przekraczające bite 50 minut. Dla porównania, zarówno „Snowball” jak i „Skywriting” liczyły zaledwie ponad pół godziny. Po trzech burzliwych latach właśnie tu kończy się historia zespołu, który w swej twórczości nie zanotował ani jednego większego błędu.

„Five Moments” to przykład tego, jak wiele wniosła do twórczości zespołu Annemari Davies. Dowód pójścia z duchem czasu, albo raczej wykorzystania zmian zachodzących w alternatywnym popie na początku lat 90. i włączenie stylistyk takich jak ethereal wave, dream pop, madchester do własnego muzycznego krwiobiegu. Rozpoczęcie „For Keeps” jawi się nie tylko piosenką zaśpiewaną dziewczęcym wokalem w duchu Cocteau Twins, His Name Is Alive, lub Pale Saints, ale także kapitalnym brzmieniowym pomostem między melodyjnym popem akustycznym, a powyginanymi dźwiękami, których nie było nawet na „Skywriting”, czy „Other Galaxies”. Innowacyjność szybko zostaje zgaszona przez klasyczne dla Wrattena „Star Of David”. Mamy tu jednakże do czynienia z konserwatyzmem w najlepszym wydaniu. Przy tak imponującym refrenie nawet nieprzyzwoicie proste słowa o nieśmiertelności przyjaźni nie są w stanie zepsuć efektu. Okolic proto-brit-popu a la The Stone Roses/Ride sięgają delikatnie „Coach Station Reunion” oraz “Of The Perfect Kind”„This Is Not Here” wyróżnia się inaczej brzmiącym, zniekształconym niczym z pod wody głosem Bobby’ego co możemy potraktować jako symbol coraz silniej zarysowującej się ery shoegaze’owej.

Na pierwszy rzut oka ta płyta może się wydawać nieco zbyt długa i w pewnych momentach nużąca. Przychylałbym się jednak do twierdzenia, iż jest to jeden z albumów dla cierpliwych, zasługujący na bardziej wnikliwe podejście do odsłuchu. Kawałki 1-5 oscylowały między poziomem dobrym a bardzo dobrym. W części 6-10 brak może highlightu na miarę „Five Moments”, a jednak ciężko nie przyznać, że jest ona niemniej interesująca. W „Tilting At Windmills” dają pierwszy upust swym elektroniczno-ambientowym zamiłowaniom. Przy okazji „Think Of These Things” z zadowalającym skutkiem zastajemy Wrattena przy fortepianie. „Willow” to znów pozostawiona na wokalu Annemari uroczo afirmująca dziewiczy twee-pop, przepraszająca za to, że tego obecnego kocha już bardziej niż tego poprzedniego. Równie czystym i niewinnym nagraniem jest (jak sama nazwa wskazuje) „And Before The First Kiss", które pasowałoby na EP’kę „So Said Kay”. Z niego możemy przy okazji dowiedzieć się o sympatii Roberta do Jacksona Browne’atwice in a row, whilst flying home, we listened to "From Silver Lake". Ostatni krążek zespołu zamyka siedmiominutowe trzeszczące „Freezing Point”, tak jakby grupa symbolicznie poddawała się w tym momencie ostatecznej hibernacji.

The Field Mice podążając ścieżką wytyczoną przez wczesne kapele Sarah Records oraz jangle popowych nieco starszych kolegów w rodzaju The Wake i Go-Betweens szybko stanęli na czele tamtejszej części sceny niezależnej, po czym z równie imponującym tempem znacznie przekroczyli granicę, której przysłowiowi The Sea Urchins nie mogli sobie nawet wyobrazić. „For Keeps” udanie podsumowuje ich drogę złożoną z pogodnych, ale i nierzadko smutnych perfekcyjnych piosenek oraz ciekawych eksperymentów na owym doskonałym popie bazujących. Znając dobrze The Field Mice, ich stałe motywy i przemiany, jakim się poddawali nie dziwi droga Roberta Wrattena w późniejszych projektach. Najpierw anty-piosenkowy ambientowy dream pop Northern Picture Library (między innymi razem z Davies i Dobsonem), następnie pewnego rodzaju kontynuacja wątków macierzystej grupy w postaci długoletniego Trembling Blue Stars (tu także Harvey Williams, Michael Hiscock, producent Ian Catt i ponownie Annemari Davies). Pewne jest, że bez nich brytyjska alternatywa przełomu lat 80/90 miałaby w sobie o wiele mniej ciepła, uczucia i emocji.  Bez tego wkładu wspaniałych melodii, wrażliwych tekstów, stylu i jakości spojrzenie wstecz na angielskie indie byłoby dziś nie wystarczająco wyraziste.

2 komentarze:

  1. Ja dopiero ostatnio odkryłem ich Peel Sessions (znasz?) - cztery piosenki napisane/zagrane tylko i wyłącznie na potrzeby tamtej sesji, niepublikowane nigdzie indziej, co samo w sobie jest dość wyjątkowe. Piosenki również trzymają wrattenowski poziom.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znałem, a rzeczywiście poziom bardzo wysoki. Jest piękny, przestrzenny smęt "Anoint", zjawiskowe "Sundial" i jangle-popowa pomysłowa piosenka "By Degrees". Świetna sprawa.

    OdpowiedzUsuń