poniedziałek, 12 lutego 2018

Podsumowanie 2017: piosenki 20-11


Jedna z tych piosenek, o których przy pierwszym zetknięciu automatycznie myśli się w kontekście podsumowania roku, nawet jeśli do czasu układania rankingu brakuje jeszcze jakichś jedenastu miesięcy. Wybijający się numer z ostatniej płyty Camerona Bouchera i kolegów to rzecz grubymi korzeniami osadzona we współczesnym około-emo/około-punko-wym graniu. Działająca na zasadzie: nieśmiałe melodie w zwrotkach – eksplozja bomby w refrenie. W swej emocjonalnej zażartości dorównująca Touche Amore, introspektywna acz chwytliwa nieco w stylu Modern Baseball i lirycznie dramatyczna niczym kawałki The Hotelier.*  

* Centralne: So I didn't show up to your funeral, But I showed up to your house z “No Halo” może się kojarzyć z rozpoczynającym refren "Your Deep Rest": I called in sick from your funeral.
















Steve Albini zawsze najlepiej projektował brzmienie popowych kawałków The Cribs, tak jak i popowe kawałki The Cribs zawsze najlepiej oddychały dzięki tolerującej ich chropowato-rzężące atrybuty filozofii nagraniowej Steve’a. „What Have You Done For Me” to utwór, w jakim wystarczy załapać ten jeden hook, który następnie zapętlony prawie w kółko bez opamiętania robi już swoje. Cynicy z Wakefield i inżynier z Chicago po raz kolejny osiągają wzorową, naturalną chemię między piosenkową znakomitością i produkcyjnym szlifem.

















Najlżejsza, najmniej skomplikowana i najkrótsza piosenka na “ken” wzbudza bardzo przyjazne skojarzenia z nagraniami Destroyera sprzed lat. Radosne „Cover From The Sun” przypomina fragmenty Bejara z czasów „Thief”, „Streethawk” lub pierwszych płyt The New Pornographers. Ogromnym plusem tej miłej dwuminutowej niespodzianki są poza tym kreatywne linijki Dana. Liryczne cukierki w rodzaju: Nancy takes a bow, Sheila takes Manhattan czy So sleep in cars, theatre under stars, read Shakespeare in the bars. Jak to ujął sam autor: “Typical Destroyer bulshit”.
















Nigdy nie miałem nic do wokalu Sufjana i lubię go również w tym przypadku, ale tak się jakoś składa, że w „Mercury” prawdziwa magia zaczyna się zawsze dokładnie tam, gdzie głos twórcy „Illinois” milknie. Najpierw, przed końcem pierwszej minuty, kiedy dane nam jest ledwie posmakować kilkunastu sekund osamotnionej melodii. Następnie, już po Carrier, friend, Where do you run?, czyli ostatnich wypowiedzianych tu słowach Stevensa. Od okolic 2:30 zaczyna się właściwy kosmos, wypełniona harmonią konstelacja kolejnych melodii, którym przewodzi jedna najjaśniejsza, powracająca parokrotnie. Nie bez przyczyny ta część utworu czasowo obejmuje więcej niż jego połowę, a przecież mogłaby jeszcze dużo więcej.

















Zespół Bobby’ego Barnetta, nauczyciela historii i zarazem młodszego brata wokalisty i gitarzysty The Menzingers  przypomniał o sobie 4 lata po płycie „The Future Is Cancelled”, z której sympatycy emo/punkowych terytoriów mogą kojarzyć chociażby pełen pasji singiel „Montreal”. W „Smash 2” kapela ze Scranton jest w zasadzie bliska osiągnięcia ze słuchaczem tej samej zażyłości, co w przypadku wspomnianego hitu. Za sprawą arcychwytliwych linijek: Your eyes were hazy from the smoke, You were laughing as you spoke, We're secret handshakes and inside jokes, That's why we're always alone Barnett odpala potężną amunicję, dzięki której kawałek zakorzenia się w głowie na długo. Znakomicie zdają egzamin przebojowe zmiany dynamiki, zamieniające się miejscami spokojniejsze melodyjne fragmenty i porywające hymniczne zaśpiewy. Wzniośle romantyczne hasła pokroju: Tomorrow we'll rise as two, But tonight we'll fall together! dodają jedynie uroku, a kiedy Bobby przed gwałtownym domknięciem utworu zabawnie  oznajmia: This is it, I’m done, aż chce się go zapytać „czemu tak szybko?”.

















“Baybee” to singiel, któremu do perfekcji nie brakuje ani cala. Wsłuchując się wnikliwie i poddając analizie każdy element piosenki jestem zmuszony z przyjemnością przyznać, że Melina Duterte wyczarowała ten kawałek absolutnie precyzyjnie. Wstęp zwiastuje funkowo-balearyczną, dream popowo-chillwave’ową bajeczność kompozycji. Smakowita pierwsza zwrotka zatraca się w rozciągniętym you knooooow i błyskawicznie robi miejsce na optymalnie rasowy refren, wybijający punktualnie przy 1:00. Druga, daje się sobą nacieszyć nieco dłużej, płynnie kontynuując trwanie w krainie wiecznej popowej szczęśliwości. Jakby tego było mało, każdy wolny zakamarek i każde pre-cośtam pomiędzy składowymi Jay Som wypełnia sympatycznym nuceniem, gustownym klawiszowym muśnięciem lub innym zręcznym trikiem, tak żeby już do niczego się nie dało przyczepić, nawet obserwując ten numer przez lupę.  

















Nie jest to fajne, kiedy jeden z twoich ulubionych kawałków roku w ostatniej chwili okazuje się być utworem wydanym już kilka lat wcześniej, na przykład w 2014, na jakiejś mało znanej EP’ce. Tak się jednak złożyło, że Nana Grizol umieścili „NIGHT LIGHTS I” także na tegorocznej płycie „Ursa Minor” w wersji po kosmetycznych zmianach (także w tytule), co dla mnie musi stanowić wystarczające usprawiedliwienie do przybicia stempla z napisem „best of 2017”. Folk rockowa piosenka autorstwa Theo Hiltona, dawniej perkusisty punkowej kapeli Defiance, Ohio to rzadki przykład songwritingu nieco starodawnego, ujmującego muzyczną łagodnością i ciepłem zawartym w warstwie lirycznej. Kompozycja zaśpiewana z nieśmiałym optymizmem, rześko prowadzona na prostym rytmie i zagrywkach, składająca się z czterech zwrotek, z których każda zawiera jakąś mądrość i spośród których największym majstersztykiem jest ta ostatnia, o autografach. Refrenu teoretycznie nie ma, ale jego funkcję odgrywają pocieszne partie trąbek, co na pewno nie okazuje się zabiegiem chybionym. Mówiąc najkrócej, złoto. A gdybyście pytali o “Nightlights II”, to tak, jest równie dobre.



Gdyby tak spróbować wymarzyć sobie melodyjną indie pop rockową piosenkę śpiewaną przez wokalistkę, nie różniłaby się ona pewnie za wiele od „Birthday Candles”. Jess Abott, znana w środowisku muzycznym jako Tancred, popełniła w tym roku dla wytwórni Polyvinyl małe cudo wprost stworzone dla tych, którzy na grupach z muzycznymi rekomendacjami szukają „indie/emo z damskim wokalem” oraz przejawiają słabość względem romantycznie koledżowego grania prze-łomu „nineties” i „oughties”. Wstępne gitarowe partie poprzedzają rozpoczęcie zwrotki, w której nasza bohaterka demonstruje esencję wokalnej dziewczęcości i zarazem uplata rozkoszną melodię. Wchodzący z umiarkowanym „przytupem” refren-marzenie urywa się przy falsetowym in your heeeeaaaad, po czym, jak to w standardowo skonstruowanej, acz w tym przypadku pełnoprawnie wspaniałej kompozycji, dostajemy drugi raz to samo, wzbogacone o obowiązkowy mostek.

















Za każdym razem po przesłuchaniu “Whiteout Conditions” czuję się jakbym odbył jakąś długą wyprawę. Cztery minuty i osiem sekund to niby nie aż tak dużo, ale spójrzmy na samą tylko objętość tekstu, który dla tej piosenki jest przecież niebagatelny. Cztery napakowane słowami zwrotki, dwa refreny i jeden pre-chorus, a gdzieś między nimi jeszcze instrumentalny mostek. W tytułowym utworze z ostatniej płyty The New Pornographers pada cała masa linijek układających się w ujętą z literackim zacięciem opowieść o depresji. Oczywiście nawet przy najczystszej wybitności warstwy lirycznej nie byłoby tego numeru na mojej liście, gdyby nie również wartość czysto muzyczna. A.C Newman, Kathryn Calder i Neko Case dzielą się tu poszczególnymi segmentami kompozycji, urozmaicając jej przebieg, melodie nie wyfruwają sroce spod ogona, a wszystkie te kapitalne zdania artykułowane przez kanadyjskich muzyków, nie tylko ładnie wyglądają na papierze i zawierają ważką treść, ale też po prostu znakomicie wybrzmiewają. 

















Amelia Murray, samozwańcza „Lucky Girl”, w jednym z teledysków beztrosko przemierzająca na deskorolce ulice Auckland, najlepszy moment ubiegłorocznego albumu zapewniła sobie poprzez kreatywne przebrnięcie przez żal, zawód i rezygnację. Podopieczna kultowego Flying Nun nie owija w bawełnę: I keep my eye on one thing at a time, You just happen to be the one thing this time/Don't you know I'm shit at having friends? They always disappear or I forget. Jak błyskotliwie zauważyła pewna użytkowniczka YouTube, “Friends” posiada „big Pixies „Gigantic” vibe”. Ujawnia się to już w złożonej z dziewięciu basowych dźwięków, powtarzanej w kółko markotnej melodii i totalnie zblazowanej zwrotce, stojącej w kontraście do wybuchającego ścianą dźwięku refrenu. O ile jednak chorus Kim Deal obezwładniał czystą ekstatycznością, to w lakonicznym: What did I do? How am I to know? Fazerdaze, przy okazji potężnego podniesienia poziomu decybeli, możemy doszukać się jedynie rozpaczliwej kumulacji zagubienia i smutku. 

miejsca 50-41 
miejsca 40-31
miejsca 30-21 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz