sobota, 8 października 2011

Joan Of Arc - The Gap (2000)












5.5

W 1999 roku Tim Kinsella odkrywa narzędzie szatana, czyli program "Pro Tools" i wraz z resztą zespołu odpływa w szał nieskrępowanego eksperymentowania na kompozycyjnej tkance. "The Gap" okazuje się albumem do reszty wyprowadzającym z równowagi krytykę i słuchaczy, którzy spodziewaliby się jeszcze po Joan Of Arc w miarę normalnych piosenek. Czy aby na pewno słusznie?

“(You) [I] Can Not See (You) [Me] As (I) [You] Can” zaczyna jakby w tym samym miejscu, w którym kończyło się "Live In Chicago, 1999". Przerywane szarpnięcia w struny, podobne komputerowe przeszkadzacze, wokal Tima i właściwie cały efekt wybrzmiewa bliźniaczo do kilku muzycznych fragmentów poprzednika. Pogięty, niemal 8-minutowy  “As Black Pants Make Cat Hairs Appear” sprawia wrażenie obszernego wora z pomysłami, zawierającego praktyczne wszystko, co Joan Of Arc miało jak dotąd w repertuarze. Od awangardowej abstrakcji w czystym wydaniu, z jęczącym od niechcenia Timem i odgłosami rozbijanego szkła, przez akustyka, niedopasowaną do reszty perkusję i elektroniczne manewry, po całkiem urodziwe piosenkowe partie, zwłaszcza te z kobiecymi wokalami (m. in. Rebecca Gates z The Spinanes), które sprawiają, że faktycznie jest tu przez kilka minut śpiewana melodia. To ten rzadki moment, kiedy w stu procentach doświadczamy u nich zarówno frapującego eksperymentu, jak i przemyślanej kompozycyjnej koncepcji. Wszystko to w dodatku gładko funkcjonuje w ramach jednego ciała.

Nie sposób również nie docenić zabiegów dokonanych w ramach gęstego, bardziej klaustrofobicznego „Knife Fights Every Night” z bogato zaaranżowaną strukturą dźwiękową, a nawet harmoniami wokalnymi. Krótkie “John Cassavetes, Assata Shakur, and Guy Debord Walk into a Bar...” przedłuża ostatnie westchnienia "Knife Fights..." i zarazem wprowadza w klimat kosmicznego „Another Brick at the Gap (Part 2)”, za sprawą którego na dobre opuszczamy rozległe formy i słuchamy, jak bracia Kinsella, Boyle, Mattei i Clark dają się ponieść nowej palecie nęcących możliwości. W tym momencie trudno nawet rozpoznać, gdzie się co kończy, a gdzie zaczyna. W "Zeldzie" odbywa się ponowne przeprogramowanie na częstotliwość quasi-piosenkową (wraca wokal), a jej końcówka jest zarazem początkiem brzmiącego nieco jak próba zespołu "Pleasure Isn't Simple". Niewiele wydaje się od niego różnić „Me and America (or) the United Colors of the Gap”, ale tylko do chwili wejścia tyle zaskakującej, co i pożądanej partii skrzypiec.  

Etap fragmentaryczności i niespójności kończy “Your Impersonation this Morning of Me Last Night”. Jak na ponad 9 minut utwór rozczarowująco pusty i niewciągający. Przy tajemniczym „Outside The Gap” obcujemy ze ścieżką dźwiękową do czarnej dziury i kosmicznej pustki. Tak też album dokonuje żywota. 

Problem z "The Gap" polega na tym, że odbiór płyty mocno zależy od oczekiwań, jakie się ma przed sięgnięciem po nią. Nie jest to raczej rzecz tak niesłuchalna, jak sugerowałyby opinie recenzentów w momencie jej wydania, a album, którego bez problemu wysłucha każdy, kto miał już w życiu do czynienia z jakąś formą eksperymentalnego czy awangardowego rocka.  Pytanie, czy efekt przekonuje? Czy ten każący się z sobą trochę pomęczyć art-pop ma ręce i nogi czy jednak pod otoczką artyzmu nie kryje się żadna ciekawa treść? Prawda leży chyba gdzieś pośrodku. Albumy Joan Of Arc łączą najczęściej dźwięki piękne, dziwne, straszne i ciekawe. Na każdym kolejnym proporcje są przy tym w różnych kierunkach przesuwane. Warto więc zrozumieć, że na "The Gap" (ich "Kid A") Tim Kinsella  i pozostali mocniej eksplorują te trzy ostatnie, raz ze skutkiem lepszym, a raz gorszym. Ta płyta z pewnością nie boli i z taką samą pewnością na miano arcydzieła również nie zasługuje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz