7
Po tym jak grupę opuścili Eric Bocek, Sam Zurick i Mike Kinsella, a do Tima i Jeremy'ego Boyle'a dołączył Todd Matei, Joan Of Arc stało się triem. Odtąd zresztą JOA praktycznie na każdej płycie funkcjonowało już w innym składzie, bez permanentnych członków zespołu, którzy przy poszczególnych krążkach znikali i dowolnie pojawiali się przy kolejnych. Dzięki "Live In Chicago, 1999" nielubiane przez starszego Kinsellę skojarzenia z emo mogły coraz bardziej odejść w niepamięć. Chłopaki zrobili okładkę odtwarzającą scenkę z filmu Godarda, jeszcze bardziej rozwlekli utwory i spowolnili tempa. Uzyskali łatkę artystowskich ekscentryków, a do tego znakomicie musieli się bawić przy wymyślaniu tytułów. („Who's Afraid Of Elizabeth Taylor?”,„Sympathy For The Rolling Stones” czy “It's Easier To Drink On An Empty Stomach Than Eat On A Broken Heart”)
Wbrew pozorom nie był to album z nagraniami na żywo. Nazwa „Live In Chicago, 1999” wiązała się po prostu z faktem, że członkowie formacji żyli wtedy w Chicago i wyjątkowo utożsamiali się z miastem. Po latach Tim wspomina ten okres jako esencję swoich lat dwudziestych, moment funkcjonowania we wspólnocie, której członkowie rozumieli się wzajemnie, byli zainteresowani tymi samymi rzeczami, czytali te same książki i oglądali te same filmy. Pierwszy raz moimi przyjaciółmi były nie tylko punkowe dzieciaki, ale też malarze, muzycy noise'owi czy free-jazzowcy. Nie istniała żadna hierarchia i wszyscy ekscytowaliśmy się tym, co robią nasi przyjaciele działający w innych dziedzinach. Według Kinselli bardzo wielu kreatywnych ludzi przenosiło się wówczas do Chicago. Być może tłumaczy to również sięgnięcie przy okazji tej płyty po cover „Thanks For Chicago, Mr. James” Scotta Walkera, śpiewany przez Tima w dziwnym, przerysowanym tonie jeden z jaśniejszych punktów krążka.
"Live In Chicago, 1999" stylistycznie różni się nieco od poprzedników. Choć panowie ponownie wydają się wychodzić z założenia, iż akustycznego brzdąkania i elektronicznych eksperymentów nigdy za wiele, a najlepiej, kiedy jedno łączy się z drugim lub bezpośrednio po sobie następuje przynosząc mały efekt szokowy, to stylistycznie widać pewną różnicę. Produkcja jest jakby cichsza i bardziej stonowana, kompozycje płyną powoli, stają się wysmakowane i gdyby nie wspomniany już ekscentryzm oraz skłonność do psucia, dałoby się wręcz powiedzieć, że zrobiło się tu dojrzalej. Jak to często bywa, tworzenie przez artystów muzyki specyficznej czy wyzywającej, nie zawsze okazuje się zrozumiałe dla słuchacza. Przykładowo po czarującym, dającym się słuchać w nieskończoność "Who's Afraid Of Elizabeth Taylor" i kapitalnym "If It Feels/Good, Do It", gdzie wszystkie elementy: spokojne gitary, nienachalny elektroniczny podkład i trąbkowy motyw, gładko ze sobą harmonizują, wchodzi rozgniatające cały nastrój na kawałeczki dziką partią bębnów nagranie tytułowe. Trudno też nie zastanowić się, czy rzeczy ukryte pod ścieżkami 7, 11, 12, 13 albo nawet 1, aby na pewno były tu konieczne lub czy niektóre z nich nie mogłyby trwać nieco krócej?
Najbliżej perfekcji Tim i Joan Of Arc docierają za sprawą indeksu nr 8. Epicko zatytułowanego „When The Parish School Dismisses And The Children Running Sing”, którego kameralna aranżacja i brzmienie to czysta poezja, a moc melodii, jakich nie powstydziliby się The Sea And Cake, każe nam wizualizować w wyobraźni najpiękniejsze filmowe obrazki. W lekko psychodelicznym „Me (Plural)” Timowi towarzyszy wokalnie Jen Wood, a wraz z nią także fortepian i maszynka do wycinania perkusyjnych efektów, nadające całości sugestywny charakter. Przyjemnie słucha się wdzięcznego "(In Fact I'm) Pioneering New Emotions" czy "(I'm 5 Senses) None Of The Common", gdzie okazjonalnie partie perkusji dorzucił Mike Kinsella.
Wbrew pozorom nie był to album z nagraniami na żywo. Nazwa „Live In Chicago, 1999” wiązała się po prostu z faktem, że członkowie formacji żyli wtedy w Chicago i wyjątkowo utożsamiali się z miastem. Po latach Tim wspomina ten okres jako esencję swoich lat dwudziestych, moment funkcjonowania we wspólnocie, której członkowie rozumieli się wzajemnie, byli zainteresowani tymi samymi rzeczami, czytali te same książki i oglądali te same filmy. Pierwszy raz moimi przyjaciółmi były nie tylko punkowe dzieciaki, ale też malarze, muzycy noise'owi czy free-jazzowcy. Nie istniała żadna hierarchia i wszyscy ekscytowaliśmy się tym, co robią nasi przyjaciele działający w innych dziedzinach. Według Kinselli bardzo wielu kreatywnych ludzi przenosiło się wówczas do Chicago. Być może tłumaczy to również sięgnięcie przy okazji tej płyty po cover „Thanks For Chicago, Mr. James” Scotta Walkera, śpiewany przez Tima w dziwnym, przerysowanym tonie jeden z jaśniejszych punktów krążka.
"Live In Chicago, 1999" stylistycznie różni się nieco od poprzedników. Choć panowie ponownie wydają się wychodzić z założenia, iż akustycznego brzdąkania i elektronicznych eksperymentów nigdy za wiele, a najlepiej, kiedy jedno łączy się z drugim lub bezpośrednio po sobie następuje przynosząc mały efekt szokowy, to stylistycznie widać pewną różnicę. Produkcja jest jakby cichsza i bardziej stonowana, kompozycje płyną powoli, stają się wysmakowane i gdyby nie wspomniany już ekscentryzm oraz skłonność do psucia, dałoby się wręcz powiedzieć, że zrobiło się tu dojrzalej. Jak to często bywa, tworzenie przez artystów muzyki specyficznej czy wyzywającej, nie zawsze okazuje się zrozumiałe dla słuchacza. Przykładowo po czarującym, dającym się słuchać w nieskończoność "Who's Afraid Of Elizabeth Taylor" i kapitalnym "If It Feels/Good, Do It", gdzie wszystkie elementy: spokojne gitary, nienachalny elektroniczny podkład i trąbkowy motyw, gładko ze sobą harmonizują, wchodzi rozgniatające cały nastrój na kawałeczki dziką partią bębnów nagranie tytułowe. Trudno też nie zastanowić się, czy rzeczy ukryte pod ścieżkami 7, 11, 12, 13 albo nawet 1, aby na pewno były tu konieczne lub czy niektóre z nich nie mogłyby trwać nieco krócej?
Najbliżej perfekcji Tim i Joan Of Arc docierają za sprawą indeksu nr 8. Epicko zatytułowanego „When The Parish School Dismisses And The Children Running Sing”, którego kameralna aranżacja i brzmienie to czysta poezja, a moc melodii, jakich nie powstydziliby się The Sea And Cake, każe nam wizualizować w wyobraźni najpiękniejsze filmowe obrazki. W lekko psychodelicznym „Me (Plural)” Timowi towarzyszy wokalnie Jen Wood, a wraz z nią także fortepian i maszynka do wycinania perkusyjnych efektów, nadające całości sugestywny charakter. Przyjemnie słucha się wdzięcznego "(In Fact I'm) Pioneering New Emotions" czy "(I'm 5 Senses) None Of The Common", gdzie okazjonalnie partie perkusji dorzucił Mike Kinsella.
Przy wielu fragmentach błyskotliwych przydarza się kilka chybionych i sporo neutralnych. Ogółem te grube pięćdziesiąt minut sprawia już jednak lepsze całościowo wrażenie niż "A Portable Model Of" i "How Memory Works". "Live In Chicago, 1999" to album dobry i dla swych twórców ważny, na którym krzepnięcie artystycznej tożsamości w jakimś stopniu się dokonuje.
41 year old Electrical Engineer Eleen Brumhead, hailing from Keswick enjoys watching movies like Iron Eagle IV and Swimming. Took a trip to Sacred City of Caral-Supe Inner City and Harbour and drives a DeVille. Standardowe miejsce
OdpowiedzUsuń