niedziela, 8 stycznia 2012

Ringo Deathstarr - Colour Trip (2011)












7

„Walentynkowa płyta dla niezali”, słodkohałaśliwe twee i przyjemna zrzynka z My Bloody Valentine. Teksańska kapela o nazwie naznaczonej perkusistą Beatlesów wybiera dziś drogę podobną do tej, którą dwa lata temu ruszyli popularni The Pains Of Being Pure At Heart. Ze skutkiem lepszym, gorszym czy może porównywalnym?

Chwali się im balansowanie między strukturami wiosennymi i zwiewnymi w stylu Painsów, a zdecydowanym graniem shoegaze’owego „mięsa”. Nie wspomnieć o The Jesus And Mary Chain byłoby fajnie, ale niezbyt trafnie. Gitarowy noise, brud i hipnoza, rozmycie, narkotyczność wokali to integralna część tego, czym są Ringo DeathStarr. Z tego głównie względu wypadają dla mnie bardziej przekonująco, niż nowojorczycy, choć w samej kwestii delikatności, uroku, czy innych „kwiatów we włosach” pewnie by przegrali. Wpływy są najzupełniej przejrzyste. Już w pierwszym numerze wielu usłyszy Blindę i Kevina. W drugim, chyba najbardziej nośnym, pomimo wszelkich zgrzytów, szumów czy świdrującej solówki „Do It Every Time”, mogą pojawić się skojarzenia z dowolnym hitem a la „Just Like Honey”. Singlowe „So High”, chwytliwością idące łeb w łeb z poprzednikiem sympatycznie rozpędza się niczym „Pleasantly Surprised” zespołu The Soup Dragons ze składanki „C86”. Jego perfidny refren zaś należy do tych, których nucenie mogłoby wywołać dziwne spojrzenia osób w otoczeniu.

„Colour Trip” wypełniona jest zresztą kompozycjami nastawionymi na przebojowość („Tambourine Girl” czy „Chloe”). Okazjonalnie zespół serwuje także fragmenty wolniejsze, mgliste, senne, ale i wciągające. Tu wskazanie na odpowiednio zatytułowane „Day Dreamy” i ładny closer „Other Things”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz