Po dopuszczeniu do procesu komponowania i nagrywania nowego członka, wcześniej wspomagającego The Field Mice wyłącznie na koncertach panowie mogli wreszcie spełnić groźbę sugerowaną na „Autumn Store” czy „Other Galaxies” i wypuścić na światło dzienne pełnoprawnie eksperymentalnego potwora. Zespół zasilił nie kto inny jak Harvey Williams wcześniej równie dzielnie współbudujący legendę Sarah Records jako Another Sunny Day. Efektem odważnej wolty powstał krótki album dokumentujący etap całkiem udanych artystycznych poszukiwań.
Kawałków jest tu sześć, każdy inny, każdy przemyślany i wnoszący coś interesującego. Na pierwszy ogień idzie mechanicznie połamany, dziewięciominutowy „Triangle”. Uczuciowi chłopcy na dobre przemienili się w cyborgi. Po nim „Canada”, zgrabne przeniesienie przebojowego jangle-popu na modłę country. Piosenka właściwie na miarę wcześniejszych singli, ale znacznie od nich pogodniejsza, oczywiście jak na utwór o miłosnym trójkącie pisany przez Wrattena. Zarówno tu jak i w „Clearer” swoje trzy grosze dołożył Williams co po przesłuchaniu oraz porównaniu z resztą materiału wyda się na pewno bardzo logiczne. W drugim z wymienionych kawałków niezła gitarowa linia i melodie konfrontuje wyrwany z jakby innej opowieści trąbkowy (latynoski?) motyw. Nie jestem przekonany czy rzeczywiście w tym miejscu potrzebny. Ale serce „Skywriting” to bez wątpienia „It Isn’t Forever”. Trochę jak „Letting Go” i „I Can See Myself Alone Forever”, o obsesji, tęsknocie i świadomości tego, że nie można być z tym, kogo się wyjątkowo pragnie. To jednak świeża forma nadaje takiej tematyce nowy wymiar. Coś lekko z New Order, syntezatorowa mgła, pogłosy, bas Hiscocka i nawracające gitarowe fragmenty, które przemieniają się ostatecznie w spontaniczne wyładowanie towarzyszące eksplozjom maszyny perkusyjnej. Po tak mocarnych sześciu minutach przychodzi czas na wydech. „Below The Stars” jest wszystkim tym czego można się spodziewać po samym jego tytule. Uroczym spacerem pod rozgwieżdżonym niebem, słodyczą trzymania się za ręce i niepoprawnie słodkich melodii. Na koniec, powtarzane w manierze prania mózgu, wysamplowane LOVE-SEX-CHOCOLATE czyli gwałcące umysł "Humblebee".
„Skywriting” nie należy do płyt perfekcyjnych, ale udanych, ciekawych i nietypowych już jak najbardziej. Większość nierzadko dziwnych pomysłów udało się trzem panom zrealizować bez zastrzeżeń, czasem wręcz imponująco. Choć z ich długogrających krążków wolę „Snowball”, to każdy odsłuch drugiej płyty Londyńczyków utwierdza mnie w przekonaniu, że ścieżka jaką wówczas, w roku 1990 wybrali była jak najbardziej słuszna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz