środa, 23 lipca 2014

The Gaslight Anthem - Handwritten (2012)











7

Po „The American Slang” groźba komercjalizacji muzyki The Gaslight Anthem stała się mocno prawdopodobna. Szóstego października 2011 roku zespół ogłosił rozstanie z SideOneDummy Records i przenosiny do gigantów z Mercury. „Handwritten” brzmi już jak typowa płyta zawieszona między kompromisowością mainstreamowego grania a wciąż niezaprzeczalną jakością osiągniętą przez muzyków dążących do tego, by ich muzyka pozostała wartościowa.

Z tą odmianą rocka głównego nurtu jest zresztą tak, że ma się do niej, a przynajmniej do niektórych jej momentów pewną nostalgię. Atutem czwartego krążka grupy Briana Fallona może być właśnie fakt, iż brzmi on jak solidna gitarowa pozycja z lat 90., 80., albo i 70. Taki trochę ponadczasowy old-school wynikający chyba z tego, że chłopaki równo mocno kochają Bruce’a Springsteena, Toma Petty’ego i Counting Crows

Tym sposobem nie przeraża mnie ciężkawy riff na początku „Keepsake”. Znając Fallona, Rosamillię i Levine’a wiem, że u nich i tak rozbije się to, prędzej czy później, o melodię i dobry refren. Identycznie jest zresztą w „Too Much Blood”. Kiedy rozpływa się hard-rock, pozostaje wrażliwa refleksja, a budzący wątpliwość gitarowy główny motyw nie wydaje się wcale taki obskórny. Co prawda Brian brzmi coraz bardziej jak stary ochrypły wyga, ale to wciąż facet, który w kwestiach wokalnych potrafi się imponująco przed słuchaczem wykrwawić. Dopóki ma w głosie to coś, co słychać przy brawurowym śpiewaniu słów Where'd you get them scars? How blue is your heart? Is it sad enough to break? She said, "it's sad enough to break w bonusowym utworze „Blue Dahlia” granie panów z New Brunswick pozostaje bliskie sercu. Można się skrzywić (choć nie trzeba) przy topornych whoa oh na początku numeru tytułowego, ale jednocześnie im bliżej do centralnego punktu tej pieśni, jakim jawi się oczywiście chorus i bezlitośnie chodzące po głowie and we always write by the moon... tym bardziej cała ta pełna pasji historia do nas przemawia. Nawet jeśli w stosunku do genialnego tekstowo "The 59' Sound" lider Gaslight Anthem zanotował lekki regres, to nadal miewa świetne momenty, takie jak choćby mostek "Handwritten" z TYM I'm in love with the way you're in love with the nightZabawnie, iż nawet kiedy Gaslight Anthem wpadają w pułapkę popularności, to naiwna szczerość ich muzyki nadal osiąga poziomy wyższe niż w niejednym ultra-niezależnym lo-fi.

Co nie znaczy, że „Handwritten” przedstawia się w pełni olśniewająco. Pomimo, że mamy do czynienia z płytą niewątpliwie udaną, to chyba też minimalnie od "The American Slang" słabszą, a co za tym idzie również najsłabszą w ich dyskografii jak dotąd. Brzmi to może okrutnie i nie do końca sprawiedliwie, bo naturalnie są tu niemiłosierne kosy takie jak singlowe, eksplodujące „wiosną młodości” „45”, czy przypominające o ich punkowych korzeniach energetyczne „Howl”, albo nawet porządnie chwytające rock’n rollowe mięsiwa w rodzaju „Mulholland Drive” i „Biloxi Parish” . Z drugiej jednak strony „Here Comes My Man” (uh sha la la) to niesamowita mizeria, miałkością uderza też „Desire” i sąsiadujące z nim „Mae”. W przypadku tych kawałków coś jakby się wyczerpuje i nie wystarcza, brak jakichkolwiek hooków, tak przecież wyraźnych i bezpośrednich przy utworach z poprzednich indeksów. Balladowe „National Anthem” jest owszem ładne, ale gdzie mu tam do „The Nasive Banks”, „Blue Jeans And White T-Shirts”, czy “Here’s Looking At You Kid”.

Wśród bonusów poza zacną, wspomnianą wcześniej “Niebieską Dalią” znalazły się także dwa dość udane covery. Szalone „Sliver” Nirvany i klimatyczne „You Got Lucky” Toma Petty’ego. Fajnie, że tu trafiły, bo od dobrobytu dobrych piosenek na dobrej płycie głowa boleć nie powinna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz