Kto kiedykolwiek zetknął się z muzyką The Freuders, musi odpalać „Rhino” z przekonaniem, że kilka najbliższych minut w jakimś stopniu spędzi na pewno słuchając dźwięków mrocznych. Kto natomiast liczy pod tym względem na niespodziankę, nie zazna jej. Nowy numer Warszawiaków wprowadza niepokój już na starcie, osaczając ponurym nastrojem przez pierwsze 1,5 minuty. Wtedy to utwór, który mógłby w ten sposób sączyć się jeszcze spory kawałek czasu, zmienia jednak swoją trajektorię. Mroczny, nieco otępiający rock przemienia się w mroczny rock o dobrej dynamice i ciekawych zagrywkach. Rozpędzona gitara i witalna sekcja rytmiczna przejmują dowodzenie, wokal słusznie podąża ich śladem. Zespół jakby wydostaje się ze swojej czarnej dziury, ale jednocześnie wciąż trochę w niej tkwi. Być może tak mu najwygodniej.
Jest coś w tej totalnej produkcyjnej prostocie, nadrabianej dużym urokiem kompozycji i wykonania, co kieruje moje myśli w stronę utworów wydawanych przed dekadą na pierwszych składankach bloga We Are From Poland. „Eight And A Half Woman” każe podejrzewać autorów o fascynację twee i klasycznym indie popem, a zestaw skojarzeń, którego motywem przewodnim będą repre-zentujące owe stylistyki kapele z wokalistkami, może mieć w tym przypadku całe mnóstwo wariantów. Pierwszy singiel Free Games For May to propozycja arcymelodyjna, piosenkowa, więcej niż pod jednym względem przywołująca beztroską aurę wiosennych miesięcy. W końcu jeśli, jak śpiewa Hanna Went: everyday is a Fool’s Day, to każdy dzień może być dniem kwietniowym, a zatem i wiosennym.
“Obręby Rewiry” to, jak mawiają anglojęzyczni, Kiev Office “at it’s finest”. Zawartość jest tu właściwie znajoma, w tekście delikatna abstrakcyjność i penetrowanie przestrzeni (parterowe domy, i mijam też baraki), w warstwie muzycznej nienaganne gitary oraz refren, którego nie da się wypędzić z pamięci. Wszystko oczywiście gdzieś na skrzyżowaniu melodyjności, szorstkości i lekkiego szaleństwa.
Czy utwór w stylistyce sypialnianego lo-fi-popu można nazwać bardziej adekwatnie? Zielona Sandra prezentuje się w „Bed” trochę niczym polska odpowiedź na kapele, takie jak Youth Lagoon czy Fog Lake. Kompozycja wypada najlepiej tam, gdzie niewyraźny wokal harmonijnie komponuje się z klawiszowymi melodiami, a odrobinę mniej fajnie w momentach przecinania owej harmonii za sprawą głośnej gitary. Jakkolwiek sam pomysł i motyw do złych nie należą, to słysząc choćby jak kapitalnie wybrzmiewa druga zwrotka piosenki, zastanawiam się, czy nie dałoby się tak trochę dłużej? Chłonąc klimatyczny, wieczorowo-deszczowy fragment od 1:17 do 2:32 nie trudno mi sobie wyobrazić, że takie dźwięki mógł swojego czasu wydać np. Polyvinyl. Mówiąc krótko – potencjał i projekt, którego dalsze kroki powinny budzić ciekawość.
Indeks trzeci na „Mutual Dreaming” wita słuchacza wgniatającą w ziemię ścianą dźwięku. Choć kilka razy znak życia dają tutaj usiłujące się przebić melodyjne zagrywki, kolejne fale chropowatych warstw sprawiają, że ich obecność pozostaje jedynie symboliczna. „Balloon” to mocna dawka smoliście gęstego post-hardcore’u, w którym zarówno instrumentalnie, jak i wokalnie, negatywna emocja eksplorowana jest w sposób jeżący włos na głowie. Tak mógłby brzmieć doppelgänger zespołu Trupa Trupa.
U Mateusza Franczaka zapadła noc. „All About” z intrygująco zatytułowanej płyty „Night-Night” jawi się utworem z natury zupełnie innym od opisywanego niegdyś przeze mnie „Lazing”. O ile opener „Long Story Short” leniwie i przyjemnie rozlewał swój pogodny nastrój, tak siedmio-minutowy singiel zapowiadający nowy album nie niesie już za sobą podobnie błogiej atmosfery. Od pierwszych chwil można wyczuć, że coś tu wisi w powietrzu, wyraźnie się nawarstwia i chyba w pewnym momencie wybuchnie. Gorycz? Żal? Smutna refleksja? Dwoma w zasadzie kluczowymi elementami: elektryzująco prowadzącą narrację gitarą i wyrażającym prosty, acz nurtujący tekst wokalem muzyk zręcznie trzyma w napięciu, a wręcz chwyta za gardło.
Do każdego, kto wie, jak to jest być dwudziestoparolatkiem z małej miejscowości, a może i nie tylko, tekst „Chłopaka z Futerałem” musi przemówić, w co najmniej kilku momentach. Zwrotka pierwsza i druga, zestawione ze sobą, to jakby konfrontacja tego, co dawniej, z tym, co obecnie. Wspomnienie beztroski kontra świa-domość aspektów dorosłego życia. Trochę smutno, bo czegoś już nie ma, ale pojawia się i pogodny akcent, bo też coś, co dobre pozostało bez zmian: Próba nie jest już jak święta msza, lecz się dalej na nią gna! Te odczucia się mieszają, a muzyka nie tylko im towarzyszy, ale też sumiennie je oddaje, emulując słodko-gorzkie znaczenia tekstu. Choć wokal z początku może brzmieć nieco topornie, jego melodie tam gdzie trzeba dają o sobie znać, a są i big-beatowe melodie gitar i nieodłączne już podśpiewywanie Oli Bilińskiej.
W wywiadzie dla Noisey Stefan Wesołowski powiedział, iż: „ma nadzieję, że każdy utwór (z ostatniego albumu) może też funkcjonować samodzielnie i jako ten wycinek z całości nieść swoją część historii i swój kolor”. „Hoarfrost II” to może tylko kompozycja, która na „Rites Of The End” spodobała mi się najbardziej, ale może także najznakomitsze spełnienie nadziei, jaką wyraził w tamtym momencie autor.
Skąd w tytule rzymskie „II”? Oczywiście wynika to z tego, że był też kiedyś „Hoarfrost I”. Węsząc nieco w internecie możemy dowiedzieć się, że został on wydany już 6 lat temu i stanowił w zasadzie tę samą kompozycję, ale mniej rozbudowaną, krótszą prawie o połowę. Nazwa składanki na której się ukazał, „Scary Playgrounds”, jest zaś zdecydowanie nieprzypadkowa, albowiem o charakterze nagrania mówi bardzo wiele.
W wersji nowszej, albumowej, Stefan prowadzi utwór dużo wolniej, co wychodzi mu zdecydowanie na korzyść. „Hoarfrost II” łatwo wyobrazić sobie jako kapitalny soundtrack do podniosłych filmowych scen. Dźwięki mogą kojarzyć się z oglądaniem zakamarków średniowiecznego zamku, może kościoła, a może pola bitwy? Jest w tym jakaś groza, coś na specyficzny sposób mrożącego krew. O ile w pierwszym „Hoarfroście” kluczowy dla utworu motyw skrzypcowy wybrzmiewa niemal natychmiast, tutaj zostaje w pełni ukazany dopiero po dłuższym wprowadzeniu. Ta różnica jest tu diametralna. To ten moment, kiedy perspektywa się zmienia, staje się pełniejsza, kiedy słyszymy/widzimy coraz większą część sceny/pejzażu, dostrzegamy kolejne pojedyncze elementy, ale i wszystko razem ze sobą. Skrzypce i drone’owe zakłócenia tworzą dysonans. Nachodzące na siebie dwa plany równolegle docierają do swojego apogeum i wspólnie gasną. Coś przeradza się w zgliszcza, znika jakiś świat.
Można zaryzykować stwierdzenie, że „Jeziorny” ma swój awers i rewers. Tym pierwszym jest hipnotyczny wstęp, wprowadzające w trans jednostajne, ale sprawiające, że chce się w to WEJŚĆ pierwsze prawie-pół utworu. Druga strona monety to zaś część jeszcze bardziej rozkoszna, poczęta od świetnego momentu, w którym wyłania się wokal. Gdyby wydali to gdzieś w USA około 2003 roku, pasowaliby zapewne do szufladki freak-folk i może dostali naklejkę z podpisem BNM. Nie powinno nawet przeszkadzać, że „Jeziorny” zakorzeniony jest w rodzimej muzycznej tradycji oraz bazuje na melodiach i liryce żywcem inspirowanych folklorem polskiej wsi, które WCIAS magicznie uczynili tu całkowicie atrakcyjnymi także dla przeciętnego słuchacza alternatywy i popu.
W ambitnym, prawie ośmiominutowym “More” słychać wyraźny progres zespołu z Bielska-Białej w porównaniu z piosenkami, które znalazły się na ich debiutanckiej EP’ce z 2014 roku. Singiel Radiovidmo brzmi epicko, głęboko i mocno, a momentami nawet ciężkawo, choć przy tym cały czas wrażliwie i emocjonalnie. Przez osiem minut kawałek wędruje poprzez różne stany oraz nastroje, solidnie zahacza o smutek albo nabiera na intensywności. Do końca nie opuszcza go jednak mglista i misterna aura, nadal plasująca tę kompozycję najbliżej rejonów dream popowych.
10 polskich odc 3
10 polskich odc 2
10 polskich odc 1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz