15. Islands - A Sleep & A Forgetting
7.5
Nicolas Thorburn proces pisania „A Sleep And A Forgetting” rozpoczął w ubiegłe walentynki po rozstaniu z dziewczyną, album światło dzienne ujrzał zaś 14 lutego 2012 roku. Nie obyło się bez wpływu tych wydarzeń na muzyczną i tekstową zawartość czwartej płyty Islands. Inspiracją dla całości jest tym razem stary, klasyczny soul. Mamy całą masę ładnych, spokojnych melodii przy znacznie mniejszej ilości indie rockowych wpływów. W efekcie powstała rzecz w pewnej konwencji, o niewątpliwym uroku, staroświecko romantyczna, niestety nie pozbawiona kilku fillerów. Na takie momenty udaje się jednak przymknąć oko za sprawą starej jak świat metody umieszczenia na płycie kilku więcej niż świetnych, potencjalnie singlowych utworów. Uzbrojone w arcychwytliwy piano-motyw „Hallways” - pewnie ich najbardziej wpadający w ucho numer od czasów pamiętnego „Rough Gem”. Niemniej rozwibrowane za sprawą klawiszy, zdradzające kombinatorsko-popową naturę „Never Go Solo”. Nieprzyzwoicie old-schoolowy singiel „This Is Not A Song”. Na koniec piękne „Same Thing” jako swoista wisienka na torcie i podjęcie rękawicy od dawnego kolegi z zespołu Aldena Pennera z Clues, który podobnie smucił nas trzy lata temu balladką „Let’s Get Strong”. Kuracja na złamane serce, muzyczny eksperyment, realizacja soulowych fascynacji. Czym by to dla Nicha nie było, dla nas jest przede wszystkim dobrą, ogromnie przyjemną płytą.
14. Grimes - Visions
7.5
Początek 2012, szukanie świeżych muzycznych podjarek, Grimes oraz jej dwa świetne single. Kiedy włączam sobie ten album, szczególnie przy „Genesis” i „Oblivion” przypominają mi się pierwsze miesiące roku. Ożywiona fala entuzjazmu względem nowo-wydawanych płyt, w dużej mierze właśnie dzięki Claire Boucher. Między innymi ta niepozorna dziewczyna o różowych włosach zasiała we mnie nadzieję na powrót grubych czasów po lekkim zawodzie kondycją sceny indie w roku poprzednim. Zimno było jeszcze i śnieg sypał za oknami. Byli także pozostali, ale najmocniej utkwiły w pamięci elektroniczne melodie, strzelające bity oraz specyficzne wokale koleżanki odpowiedzialnej za „Visions”.
13. Matt Elliott - The Broken Man
7.5
Najnowsza płyta Matt Elliotta to zaawansowane stadium gorzkiego jak cykuta smutku, apogeum głębokiej zadumy i pogrzebowej beznadziei. Charyzmatyczny singer-songwriter z Bristolu na „The Broken Man” pogrąża się w depresyjnej, dark-folkowej estetyce, snując zamroczone wizje alkoholowych smętów i zaklinając duchy w dźwięki hiszpańskiej gitary. Już dekadenckie „How We Fell” funduje istną noc ciemną zmysłów, wędrówkę od zakrapianej polki do metafizycznego doświadczenia. Ten album to właściwie trzy epickie akty, trylogia rozbudowanych kompozycji, którym towarzyszy kilka krótszych, acz urokliwych melodii (mistrzowskie „How To Kill Rose” i „Please Please Please”). Tytuły nie pozostają wątpliwości - czeka nas nieuchronne zmierzanie w dół. „Dust, Flesh And Bones” jawi się manifestem przejmującej samotności. „If Anyone Tells Me „It’s Better To Have Loved And Lost Than To Never Have Loved At All”, I Will Stab Them Face” w swej fortepianowej, cmentarnej podniosłości ekstremalnie daleko do muzyki rozrywkowej. Lider Third Eye Foundation zdecydował się tym razem na krążek o wiele oszczędniejszy produkcyjnie, lirycznie skupiony na własnych emocjach, bardziej kameralny i ascetyczny. „The Broken Man” jest rzeczą wymagającą, piekielnie poważną i w dobie popowej dominacji do bólu nieprzystępną. Być może z tego też względu, wśród nielicznych jeszcze tegorocznych wydawnictw, jakże intrygującą.
12. Kindness - World, You Need a Change of Mind
7.5
Pan Kindness lubi dużo i dobrze, nie decyduje się na jedną, dwie czy pięć stylistyk, wszystkiego filtruje po trochu. „World, You Need A Change Of Mind” to definicja eklektyzmu i muzyczne biuro rzeczy znalezionych. Bainbridge sporo cytuje, mnóstwo rzeczy bierze na warsztat i miesza w swoim disco-funkowym kotle. Najpierw „SEOD” - nienachalnie pulsujący początek wzbogacony domieszką smooth-jazzu, zaraz po nim mknie świetny cover Replacements oraz skupiony na soulowym refrenie „Anyone Can Fall In Love” (również skądś zapożyczony). W „Bombastic” w pas kłania nam się Ariel Pink’s Haunted Graffiti. Najbardziej rozbuchane fragmenty to jednak końcowe „Doigsong”, w którym piątkę przybijają sobie LCD Soundsystem i Hot Chip oraz „That’s Allright” stanowiące jakieś szalone połączenie euro-dance’u z r’n’b, doprawione saksofonowym wstępem i fragmentem riffu niczym „Hot Hot Hot” The Cure. Chodzą głosy, że Kindness na swoim debiucie nieco przesadnie stawiając na ilość nie ogarnia wszystkiego do końca tak jak należy. Nawet jeśli to prawda, Bainbridge wciąż pozostaje piekielnie pomysłowym jegomościem serwującym więcej dobrego niż ci, którzy ponoć nie oglądają się na innych.
11. Beach House – Bloom
7.5
Beach House jawi się na dzień dzisiejszy grupą nie do zatrzymania. Regularnie co dwa lata Victoria i Alex pracowali nad kolejnymi albumami, z których to każdy wynosił ich co raz wyżej w rankingu indie-ekstraklasy. Można powiedzieć, że pozycję lidera objęli już dzięki „Teen Dream”, a skoro tak to „Bloom” jest niczym innym jak obroną mistrzowskiego pasa. Wcale nie należę do ich największych szalikowców jednakże piosenkom zawartym na tegorocznym albumie duetu nie potrafię powiedzieć nie. Omotać potrafiły już single „Myth” i „Lazuli”, tu umieszczone na samym początku. To zresztą nic wobec późniejszych rewelacji. „The Hours”, „Troublemaker” czy „Wishes” ustanawiają nową poprzeczkę, dla kapel próbujących swoich sił w dream popowym, łamiącym serca balladowaniu. Szczególnie jeśli chodzi o ostatnią z wymienionych pieśni. Is this even real? W sensie, żeby to brzmiało AŻ TAK? No i na koniec całe 8 minut popisowego „Irene”. Dla mnie brzmiącego niczym zobowiązujące pożegnanie i zapewnienie, iż w kwestii melodii nie powiedzieli jeszcze nawet połowy tego co zamierzone.
10. Memoryhouse - The Slideshow Effect
7.5
Zespół Memoryhouse był podobno fajny na wysokości EP’ki i singli, a kiedy przyszedł czas na pełnowymiarowe wydawnictwo okazało się, że część zwolenników spakowała manatki i ulotniła się. Może to mieć związek z częściową rezygnacją z hipnotycznej oniryczności i zmysłowego dream popu, jaki cechował „Lately”, „Caregiver” czy „To The Lighthouse”. Z jakiegoś powodu kanadyjski duet ostatecznie postawił na przedstawienie kompozycji bez zbędnego wodzenia za nos. Co by jednak kto nie myślał, nie pisał i nie mówił „The Slideshow Effect” nadal pozostaje dobrą, bardzo równą płytą wyposażoną w pakiet wyjątkowo zadbanych melodii. Teraz przynajmniej nikt nie zarzuci im ukrywania przeciętności utworów pod umiejętnym operowaniem klimatem. Niemal każda wzięta z osobna piosenka jest w stanie się wybronić, pod warunkiem, że lubimy balladowe kołysanki. Stylistyka wypada tu bowiem bardzo spójnie może poza wyjątkiem przebojowego indie popu „The Kids Were Wrong”. Jeśli o klimat chodzi to też nie ma specjalnie za czym płakać, nadal mamy do czynienia z nieprzeciętnie rozmarzoną estetyką. Memoryhouse zagrali nieco na nosie, jednych zrazili, innych przekonali. W tym momencie wiemy przynajmniej, iż grupa nie patrzy na czyjeś oczekiwania, nie wszystkich jest w stanie zadowolić, ale wykazuje się pewną niezależnością, co dobrze jej wróży na przyszłość.
9. Work Drugs - Absolute Bearing
8
Synthpop, 80’s, chillwave. Słodkie klawisze, kwitnąca melodyjność, a nawet saksofon. „Absolute Bearing” jest najbardziej hedonistyczną płytą jaką słyszałem w 2012 roku. Piosenki z nowego albumu Work Drugs składają się zestaw szalenie gładki i komfortowy. Słoneczny singiel „License To Drive” = początek wiosny 2012. Klimat bezpretensjonalności, luzu i lenistwa. To samo w różnych odcieniach powraca z kolejnymi, kapitalnymi fragmentami. Weźmy takie „The Art Of Progress” - toż przecież sam cud, miód i maliny. Plażowo-taneczne „Boogie Lights”, „Council Bluffs” z początkiem nieco jak „Coco Jamboo”, łudząca melancholia kawałka tytułowego przechodząca w niespieszny klubowy rytm i można tak dalej... Przy zachwytach krążkiem Twin Shadow szkoda, iż dość pokrewny stylistycznie „Absolute Bearing” przepadnie bez podobnego uznania. Ale ja się tam o nich nie martwię. U mnie Best New Music i bite osiem na pieprzonych dziesięć.
8. Mount Eerie – Clear Moon
8
Myślę, że Phil Elverum swoją muzyką i tekstami już dawno wymknął się z obszaru czyjegokolwiek głębszego pojmowania. Gdyby płyty Mount Eerie ukazywały się rzadziej, kultowość tego człowieka urosłaby zapewne do niebotycznych rozmiarów. Phil wydaje jednak często, co roku, albo nawet dwa albumy rocznie chcąc nie chcąc oswajając nas ze swoją niesamowitością i jednocześnie sprawiając, że w natłoku wydawnictw staje się ona dla nas co raz trudniejsza do ogarnięcia. Krążki takie jak „Clear Moon” to nie rurki z kremem. Tu każdy dźwięk bije się z każdym słowem, bo zarówno muzyczne kształty jak i liryczne obrazowania mają jednakowy wpływ na tworzenie zjawisk zwanych też powszechnie kompozycjami. Elverum zaszywa się w leśnej chacie, wycisza i łączy z naturą. Z dala od cywilizacji sobie tylko znanymi sposobami odnajduje mistyczny świat prawdopodobnie gdzieś pomiędzy fizycznie rozumianą przyrodą, a tym co czai się w jego wnętrzu i umyśle. Ale nie on jest tu najważniejszy. Niebo, księżyc, wiatr, mgła, ocean. Każdy z elementów za sprawą Phila wiedzie główną rolę i przy jego pomocy jak nigdy wcześniej objawia swoją potęgę zaklęty w formie kilkuminutowej audio-projekcji (czytaj utworu). Gdzieś tu kończy się muzyka, a zaczyna... no właśnie co? Tego wam nie powiem, ale dopóki da się słuchać, od głośnika nie odejdę.
7. Burning Hearts - Extinctions
8
Pogrążeni w myślach, wpatrzeni w krajobrazy mroźnej Finlandii, podczas długiej podróży leniwie sunącym pociągiem. Za oknem góry, lasy, jeziora i miasta… Z pomocą odrobiny wyobraźni możemy to niemal poczuć wsłuchując się w drugi albumu duetu Burning Hearts. Zwłaszcza jeśli dane nam było już wcześniej obejrzeć teledysk do wyjątkowo wciągającego swym brzmieniem i tajemniczością singla „Modern Times”. „Extinctions” to dream pop w skandynawskim stylu. W rdzeniu kompozycji solidny, pełen intrygujących melodii, elegancko wyprodukowany. Sugestywnie niosący za sobą powiew 80’sowej wrażliwości, ale nie chłodu, pięknie przywołujący wszystkie wspomniane wcześniej obrazki. Choć pojawia się temat śmierci, a teksty powstały w konsekwencji kilku tragicznych wydarzeń, zdecydowanie nie ma mowy o jednoznacznie dołującym nastroju. Przeciwnie, przebija się sporo nadziei. Podopieczni Shelflife Records osiągnęli tu podobny efekt co niegdyś grupa Monster Movie na znakomitym „Last Night Something Happened”. Słychać to szczególnie w muzycznych teksturach (otwierające „The Last Day Of The Decade”), klimatycznych przestrzeniach czy sporadycznych męsko-damskich harmoniach wokalnych. Zespół swobodnie zachowuje jednak przestrzeń na ukazanie własnego stylu, a to szczególnie przez charyzmę Jessiki Rapo i jej głosu. Ta choć stylem śpiewania delikatnie przypomina Dolores O’Riordan z The Cranberries, z powodzeniem prowadzi owe dźwięki i opowieści lub wpasowuje się w ich marzycielską atmosferę. Osobnym fenomenem jest specyficznie przebojowe zacięcie, przejawiające się choćby w synth-popowym, uniesionym lekkim bitem „Into The Wilderness”.
8
Jangle-popowe, delikatnie gitarowe piosenki Cats On Fire brzmią dziś zbyt old-schoolowo by Finom udało się przebić do grona zgarniającego coroczne podsumowania. Nie ma elektroniki, nie ma niczego nowego więc nawet przy doskonałości tych krystalicznie czystych, szczerych melodii pewien pułap jest już dla nich nieosiągalny. A jednak to do „All Blackshirts To Me” wolę wracać niż do jakichś tam Violens. Przy jednych płytach ma się ochotę tańczyć i zdobywać świat, ale są i takie, które włączymy siedząc zimą w domowym zaciszu, popijając gorącą czekoladę. Nuda? Nie, jeśli ktoś ceni sobie klimat, a tym akurat Cats On Fire mogą się szczycić. Opowieści wokalisty mają w sobie czar, podkreślany dodatkowo sympatycznym akcentem (a la Paul McCartney) i faktem, że Mattias Björkas pisze po angielsku teksty lepiej niż większość brytyjskich i amerykańskich writerów. Historie o niespełnionej miłości są banalne? Pewnie tak, ale nie kiedy konstruuje się je za pomocą miłosno-futbolowych analogii ( Now, I was never much of a number nine, And I thought I was too bright for the assembly line) i malujących uśmiech na twarzy ironii (You mistook me for the painter at the private view, I was merely standing in the alcohol queue) jak w otwierającym “Our Old Centre Back”. Przebojowych utworów jest mnóstwo, ale rzadko, który może choćby poleżeć obok “A Different Light”. Niejednemu zdarzyło się już napisać przyjemną balladę, ale Mattias w „1914 And Beyond” z pomocą fortepianu streszcza nam przy okazji historię Europy i to w taki sposób, że pewnie niejedna co wrażliwsza osoba uroni łezkę.
5. mewithoutYou - Ten Stories
8
Trzeba Weissowi i spółce przyznać, że wciąż są w tym co robią cholernie zaangażowani i przekonujący. Tym razem „Dziesięć Opowieści” (właściwie jedenaście) składa się na jedną większą całość przedstawiającą historię rozpoczętą od zderzenia przydrożnego cyrku z pociągiem w Montanie. Wszystko jest tu niesamowicie skrupulatnie wymyślone i rozpisane. Wielu osobom na pewno spodoba się fakt, że już otwierające „February, 1878” to częściowy powrót do korzeni. MewithoutYou na „Ten Stories” wyważyli złoty środek między agresją „[A-->B] Life” i łagodnością „It’s All Crazy! It’s All False! It’s All A Dream! It’s Alright”. Rozpoczęcie zachwyca równowagą dźwięków ostrych i nastrojowych. Ciarki pojawiają się zarówno przy podnoszeniu jak i wyciszaniu głosu przez Aarona. Kto tęskni za porządnie brzmiącą gitarą w żadnym razie nie poczuje się rozczarowany. Kto chciałby usłyszeć ładną balladę, ale nie taką jakich jest na pęczki ucieszy się za to przy „East Ender Wives”. W “Fox’s Dream of the Log Flume” rozdygotana deklamacja Weissa wpasowana w smakowitą aranżację przechodzi do cichej końcówki, w której wspiera go Hayley Williams z Paramore. Rudowłosa pojawia się także w ostatnim „All Circles” tworząc z wokalistą MWY oraz Danielem Smithem z Danielson kolejną udaną rzecz. „Ten Stories” jawi się skromnym albumem dużego formatu. Wart jest każdego best new music i innych wyróżnień, które próżno będzie mu otrzymać, a szkoda.
8
8
2. The Cribs – In The Belly Of The Brazen Bull
4. Japandroids - Celebration Rock
8
Jeśli chodzi o klasyczny indie rock. Jakby sobie tego terminu aktualnie nie przyjąć, twórcy „Celebration Rock” mieszczą się w nim nadal jak nikt inny. Co więcej, jak nikt inny potrafią go zrobić naprawdę znakomicie. O wiele lepiej niż na poprzedniej płycie, która też była w porządku, ale zapamiętałem z niej właściwie kilka kawałków („Wet Hair” zamęczone). Tutaj jakby dopiero widzimy ich w pełnej krasie, tych samych, ale lepszych, jeszcze bardziej naładowanych i zapodających jeden ultra-hit za drugim. To jest płyta totalnie wakacyjna, wkręcająca się w słuchacza i eksplodująca w nim od środka. Żadne tam stanie i kiwanie głową, a pogo, w którym nie boisz się dostać w szczękę albo zgubić buta. „Younger Us”, „Evil’s Sway”, „Fire’s Highway” i „The House That Heaven Built” czyli highlighty spośród highlightów mkną przed siebie, wypełnia je młodość, radość, moc i apetyt do życia. Gitary takie jak lubimy, tempo takie jak kochamy, optymizm i thinking this feeling was never gonna end… .
3.
Chromatics - Kill For Love
8
Hey hey, my my... śpiewał kiedyś stary Neil Young. Teraz te same słowa wymawiane przez młodą Ruth Radelet uprzedza najbardziej sugestywno-klimatyczna gitara roku. Trudno dla mnie o bardziej odziałowujący na wyobraźnię muzyczny moment 2012. Jeśli kiedyś nakręcę film lub napiszę książkę to właśnie początek tej wersji "Into The Black" stanie się moją inspiracją. A zaraz po nim "Lady", bo najcudowniejsze rzeczy spod ręki Chromatics wychodzą kiedy nieśmiała, taneczna elektronika spotyka na swej drodze smutne, miłosne piosenki. Co prawda "Back From The Grave" brzmi całkiem optymistycznie, a tytułowe "Kill For Love" wręcz promieniuje otwartością i radosnym pląsaniem na parkiecie, ale nie dajmy się zwieść. "These Streets Will Never Look The Same" i "Running From The Sun" to już przepuszczone przez vocoder długaśne smęty. "Candy" ujmuje w bardzo podobny sposób co "Lady", "Dust To Dust" jest jak dream popowy obrazek w wydaniu wielkomiejskim, a "Birds Of Paradise" niczym melodramat bliski "Disintegration". Niepoprawny romantyzm muzyki Chromatics mieni się kolorami nocy. Zawodem, smutkiem i niedopowiedzeniem. Luźno porównuję sobie "Kill For Love" do "Saturdays=Youth", bo podobnie jak Gonzales 4 lata temu, tak Jewel i Radelet dziś na swój sposób królują pod względem unoszenia w świat uczuciowej tajemnicy, zamglonych marzeń i snów.
2. The Cribs – In The Belly Of The Brazen Bull
8.5
Dwie rzeczy trzeba Cribsom przyznać. Pierwszej klasy popowy instynkt, który już od czasu „Man’s Needs, Woman’s Needs Whatever” objawiał się w arcychwytliwych hookach i refrenach, a w ciągu kolejnych pięciu lat przeszedł bardzo przekonującą ewolucję. Po drugie, umiejętność dobierania sobie elitarnego towarzystwa (Edwyn Collins, Johnny Marr, Alex Kapranos). Na „In The Belly Of The Brazen Bull” możemy podziwiać nieco specyficzne połączenie rozmarzonych retro-ballad, wypolerowanych ręką Dave’a Fridmanna oraz czaderskich gitarowych wykopów, o których produkcję zadbał Steve Albini. To do niego należą singlowe fragmenty, antemiczny punk rock „Chi-Town” oraz „Come On, Be A No-One” brzmiące niczym współczesne wcielenie Kurta Cobaina z kolegami. Warto wsłuchać się w „Glitters Like Gold”, na pierwszy rzut oka zupełnie nieinwazyjne, ale przy uważniejszym skupieniu okazujące się kompozycyjnym majstersztykiem. To samo z „Jaded Youth” gdzie jakimś cudem idealnie udało im się wyważyć złoty środek między stylami dwóch muzycznych dekad (60’s i 90’s). Złudne okazują się ciężkie riffy w rodzaju tego otwierającego utwór „Anna” czy Grizzly Bearowskie bębny z „Confident Man” bo do refrenów i z nimi włącznie topimy się już w miłosno-urokliwych sielankach. I trzeba przyznać, że domknięte jest to wszystko jako dojrzała, solidna w każdym calu muzyczna wypowiedź. The Cribs ostatecznie wyrośli właśnie na najlepszy zespół wywodzący się z ostatków post-punk revivalowej sceny połowy poprzedniej dekady.
1. Cursive - I Am Gemini
9
Kto trzy lata temu
czuł się
nieco zawiedziony albumem „Mama I’m
Swollen” oraz zmianą stylu Cursive
na spokojniejszy i bardziej zachowawczy, przy okazji „I Am Gemini” powinien odetchnąć z ulgą. Nowa płyta kwartetu z
Nebraski swoją nie najgorszą, choć budzącą pewien niepokój poprzedniczkę
przypomina w stopniu naprawdę niewielkim. Pod względem energii i kreatywności
zdecydowanie bliżej jej do wcześniejszych, sztandarowych dzieł zespołu takich
jak „The Ugly Organ” czy „Happy Hollow”. Tym razem Tim Kasher ideę koncept-albumu
wykorzystuje w pełni, od początku do końca, tworząc spójną, logiczną historię
Cassiusa i jego tajemniczego, mrocznego bliźniaka imieniem Pollock. Brzmienie
panowie podporządkowują czemuś co z grubsza nadal nazwiemy indie rockiem,
wyjątkowo dynamicznym, równie często połamanym, jak i melodyjnym, trochę progresywnym
i trochę oczywiście popowym. „The Sun And The Moon” pozornie płaskie oraz
nieefektowne po kilku przesłuchaniach okazuje się jeszcze bardziej przebojowe i
uzależniające niż promujące poprzedni krążek „From The Hips”. Wspaniale
skonstruowane, misterne „The Cat And Mouse” chwyta od początku, zmuszając do
równie wielokrotnego zapętlania. Kapitalnie wypada sekcja rytmiczna „Warmer Warmer”, „Twin Dragon/Hello Skeleton” to prog-rockowa ciekawostka, a finalne
„Eulogy For No Name” wprost niszczy końcową gitarową apokalipsą. Obóz Cursive w Omaha, Nebraska solidnym
murem stoi. Opinie o przeciętności płyty, kryzysie w Saddle Creek czy kolejnym końcu świata radzę włożyć między bajki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz