czwartek, 9 lutego 2017

Podsumowanie 2016: albumy 20-11


Piosenki The Goon Sax są jak twórczość Orange JuiceThe Pastels czy The Go-Betweens w wersji bardziej pier-dołowatej, ale nadal nie mniej uroczej. Utwory Australijczyków porażają nie-śmiałością i introwertyzmem, podbijają serce jangle popowymi melodiami oraz ironicznie samodeprecjonującymi tek-stami. I never feel very comfortable with my body, No sometimes I feel like my clothes are wearing me, You don’t need to hold my sweaty hands, I completely understand czy I eat ice cream on my own to tylko trzy fragmenty reprezentatywne dla lirycznego stylu Louisa Forstera i Jamesa Harrisona. Długie snucie melodii w “Telephone”, twee popowa niewinność “Susan”, przylepność hooku “Sometimes Accidentally” albo sympatyczna apatyczność „Sweaty Hands” to zaś zaledwie cztery z wielu muzycznych argumentów, dla których po „Up To Anything” warto sięgać.



“Holy Ghost!” zastaje chłopaków z Modern Baseball wprowadzających swój przemyślany pop punk na poważniejszy poziom. W ścieżkach 1-6, napisanych i zaśpiewanych przez Jake’a Ewalda mamy piosenki o szukaniu właściwej drogi w życiu, bólu rozłąki z bliską osobą czy potrzebie przekazywania własną twór-czością czegoś istotnego. U Brendana Lukensa z kolei utwory dotyczące zmagań z chorobą dwubiegunową, bólu rozłąki z bliską osobą (2) i na przykład surowe refleksje nad sobą samym z przeszłości. Zarówno kompozycje Jake’a, jak i Brendana cechują się perfekcyjną ekonomicznością, trwając średnio po 2 minuty, a mieszcząc przy tym wszystko, co dobre i niezbędne. Wybierając highlighty wskazałbym „Apple Cider, I Don’t Mind” i „Just Another Face”, ale też kapitalny fragment stanowiący sprytne przejście z części Ewalda do numerów Lukensa, czyli ich wspólne „Coding These To Lukens”. Uczciwy „middle ground”, zawierający partie obydwu liderów grupy, a będący do tego istnym energetycznym fajerwerkiem.    



„Stage Four” to godny wszystkiego, co Touché Amoré do tej pory nagrali dewastujący emocjonalnie album. Materiał pełen charakterystycznej dla zespołu oczyszczającej siły muzycznego gniewu, ale i rodzącej się gdzieś w jego wnętrzu nadziei. Mocno ukształtowany także przez zawartość tekstową (śmierć matki wokalisty głównym motywem), z której wydają się wypływać wszystkie pio-runujące stany słyszalne w utworach. Autentyczność i wartość słów Jeremy’ego Bolma odczuwa się podskórnie. Sposób przekazania niektórych rzeczy jest zaś najzupełniej mistrzowski, jak choćby w „Rapture”, gdzie szklanka do połowy pełna, z której wylewa się zawartość jawi się fantastyczną metaforą ludzkich oczekiwań przed i po stracie. Ponadto Touché Amoré wciąż regularnie wynajdują w swoich utworach miejsca, w których dokonują ekscytujących „power-upów”, często całkiem nieoczekiwanie jeszcze bardziej rozkręcając kawałki od początku naładowane energią po zęby. Czy jest to ich najlepsza płyta? Nie mam pewności, ale wiem, że taką opcję bez wątpienia trzeba brać pod uwagę.  



Na ambitnym drugim albumie La Femme umieścili ponad godzinę i kwadrans różnorodnego materiału swobodnie bazującego przede wszystkim na french popie, synthpopie i neo-psychodelii. „Mystère” unika największych problemów związanych z nagrywaniem długich płyt, jest równy, nie nudzi, nie popada w monotonię. Zawiera utwory krótkie, średnie, dość długie i bardzo długie. Napakowane hookami gotowe single („Ou Va Le Monde”), psycho-ballady okraszone sixtiesowymi klawiszami i partiami tamburynu („Le vide est ton nouveau prénom”), pulsująco hipnotyczne odjazdy („S.S.D”) czy delikatne, melancholijne piosenki („Al Warda”). Niezależnie od tego, co Paryżanie akurat robią i na czym się skupiają, nigdy nie pada tu klimat, nie znikają intrygujące dodatki w tkance dźwiękowej, nie kończy się misterność i barwność kompozycji. Nawet wyzywające 13 minut jednostajnego, opartego o skromny aranż, eteryczny śpiew Clémence Quelennec i odgłosy fal „Vagues”, w którym dopiero w połowie wkracza wysmakowana solówka, okazuje się oczywistym zwycięstwem i jednym z lepszych momentów krążka.



Druga część „Something About April” Adriana Younge'a to 36 minut psychodeliczno soulowej uczty. Album poskładany z ciepłych, klimatycznych kompozycji instrumentalno-wokalnych oraz nie mniej rozkosznych czystych instrumentali. Pomimo, iż jest to materiał współtworzony ze sporą ilością muzyków, a zwłaszcza solistów, „April II” jawi się płytą absolutnie spójną, której utwory nie śmią oddalić się od ogólnej, kon-sekwentnie utrzymywanej atmosfery. Wszystko nurza się tu w soulowym początku lat 70. i nastroju ukochanej przez Younge’a muzyki filmowej. Mnóstwo uroku odnaleźć można w prostym tekstowo, acz wyrafinowanym aranżacyjnie lovesongu „Sandrine”, raczącej wokalną charyzmą i melodiami „Rhodesa” „Sitting By The Radio”, wykwintnej, nieco smętniejszej „Winter Is Here” czy męsko-damskim duecie „Magic Music”. Za wyżynę możliwości kompozytora i producenta uznaję jednak solidnie opartą o sentymentalny klawiszowy motyw i kobiece chórki „April Sonatę”, do której aż chciałoby się ujrzeć jakiś sensowny wizualny obrazek. 



Jeśli Liz Harris aka Grouper ukochała sobie szare i posępne muzyczne terytoria, w takie też tekstury wkomponowując swój mglisty wokal, to Julianna Barwick wykazując się nieco podobną wrażliwością oraz sposobem śpiewania sprawia na „Will” wrażenie jej mentalnej siostry i odpowiedniczki, bardziej zmierzającej jednak w kierunku światła. Urodzona w Luizjanie artystka do efektu nie-skazitelnego muzycznego piękna dochodzi poprzez konstruowanie utworów za pomocą swojego głosu w stopniu większym nawet od wspomnianej kompozytorki z Portland. W ambientowych tłach, melodiach fortepianu czy syntezatorów leży oczywiście olbrzymia część ich sensu. Mimo to czynnikiem konstytuującym są właśnie nachodzące na siebie loopy wokalne, zawiązujące mistyczne harmonie przy asyście dźwięków budujących dalszy plan. „Will” jawi się muzyką niebios, oczyszczeniem i ukojeniem. Sławetną czystą kroplą w oceanie hałasu. 



Dawno temu, słuchając po raz pierwszy „In The Dirt” S. Careya wyczuwałem w tym utworze coś bliskiego wrażliwości Mike’a Kinselli. Jakieś sześć lat później Sean Carey został producentem ósmej płyty Owena, osiągając z nieco starszym kolegą stuprocentową kompatybilność. Co tu dużo pisać, piosenkom Mike’a na tym etapie nie było trzeba niczego więcej. Świetna kompozytorska forma lidera American Football została wsparta przez gustowne rozwiązania podkreślające największe atuty utworów. Owen pisze dobrą piosenkę, Carey co nieco dodaje, wysubtelnia, organizuje tak, by było w niej więcej przestrzeni. Owen wymyśla wyśmienitą melodię, Carey sprawia, że brzmi ona jeszcze wyśmieniciej No i tyle. Tylko tyle i aż tyle. Jeśli Mike wyda kiedyś kompilację “The Best Of” to kilka kawałków z tej płyty swobodnie będzie mogło na nią trafić. Bo jak tu się oprzeć choćby „Lovers Come And Go”, „Empty Bottle” czy „Lost”, nie mówiąc już o standardowo błyskotliwych tekstach? Ja się nie opieram.



Buzująca, kumulująca się i co chwilę eksplodująca mieszanka jazz-rocka, art-punku oraz tego, co w brazylijskiej muzyce określane jest jako vanguarda paulista. „MM3” to album wypełniony kreatywnością i szaleństwem. Na-szpikowany smakowitymi muzycznymi rozwiązaniami oraz wykonany w spontanicznym stylu. Tu bezustannie coś się dzieje i dzieje się w sposób niesamowicie żywy. Są momenty, w których wokalistka i instrumentaliści zupełnie odpływają, odlatują, dają się porwać i ostro ponieść. Portugalski język znakomicie uzupełnia ten egzotyczny konglomerat pikantnego saksofonu, nieokiełznanej perkusji, jędrnego basu, dynamicznego kobiecego śpiewu i smętnych niekiedy, wyśmienitych melodii.



Ostatnimi czasy w midwest emo zespołom coraz częściej zdarza się zaciągać dług wdzięczności wobec Modest Mouse. Jeżeli „Rot Forever” Sioux Falls można uznać za „Lonesome Crowded West” tego gatunku, to “Going By” Told Slant  jawi się dla niego odpowiednikiem “Good News For People Who Love Bad News”. Oczywiście bardzo tutaj upraszczam, bo na “Good News…” nie brakowało przecież momentów żywiołowych, a druga płyta brooklyńczyków jest całkowicie po-zbawiona gwałtowności i brzmi raczej tak, jak album Isaaca Brocka i kolegów z 2004 roku mógłby brzmieć składając się wyłącznie z samych „The World At Large” i „Blame It On The Tetons”. Nie do podważenia pozostaje tak czy inaczej fakt, że „Going By” to album w swej delikatności i kruchości do cna wzruszający. Już przy otwierającym „I Don’t” i ujmująco powtarzanych w nim słowach tytułowych (I don’t I don’t I don’t I...) da się wyczuć, że dzieje się tu coś nie na żarty pięknego. Uczucie bardzo szybko zostaje wzmocnione dzięki ciepłej melodii „Tall Cans Hold Hands” oraz doszczętnie potwierdzone dzięki „High Dirge” (wbijające się do głowy: It's a long life, I can't get it right), „Low Hymnal” i „Tsunami” (z kluczową linijką Isn't this silly and aren't you beautiful?, powracającą jeszcze w ostatnim utworze). Pozytywny wpływ ma dla całości zbalansowanie „środkowozachodniego” nastroju wpływami indie folkowymi, które dość nieoczekiwanie przypominają, że był już kiedyś fenomenalnie łączący obydwie stylistyki zespół zwący się Lullaby For Working Class. Podsumowując jednak moją laurkę dla Told Slant, tak dobrodusznym i konsekwentnym rozklejaniem człowieka, poza nimi w tym roku nie mógł pochwalić się nikt.



Na “Human Performance” Parquet Courts wciąż nie pozbawili swojego grania dozy punkowej bezpośredniości, su-rowego konkretu i szorstko-niedbałego czucia. Na piąty album Nowojorczyków mocno wkradła się jednak nieubłagana refleksyjność, która nie tylko muzyce nie zaszkodziła, ale wręcz okazała się dla niej zbawienna. Awangardowo-garażowa eks-presja podzieliła się tu miejscem ze spokojnym, opartym o nieśmiałe melodie rozmyślaniem. Intelektualny post-punk Andrew Savage’a i Austina Browna stał się cieplejszy i bardziej subtelny, choć nie utracił przy tym żadnego z do tej pory wyróżniających go walorów. Parquet Courts lśnią i iskrzą aktualnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz