czwartek, 22 maja 2014

The Field Mice - Snowball (1989)











9

Ukoronowaniem pierwszego etapu działalności The Field Mice jeszcze jako duetu jest właśnie ta debiutancka płyta długogrająca, twórcze podsumowanie oraz rozwinięcie wszystkiego co Bobby Wratten i Michael Hiscock przekazali wcześniej na znakomitych singlach. „Snowball” najwspanialej brzmi w swym początku oraz zakończeniu, tym samym uznanie „Let’s Kiss And Make Up”* i „Letting Go” za najwybitniejsze albumowe fragmenty zespołu nie powinno budzić wielkich kontrowersji. Zwłaszcza, iż obydwa jawią się prezentacją dwóch ważnych oblicz tej grupy. W pierwszym delikatna elektronika, niespieszne tempo i nieśmiałe melodie budzą album do życia, a dzieje się to w takim stylu, że równie dobrze mogłoby trwać przez co najmniej połowę krążka. Wratten jest emocjonalnie stabilny, w nastroju przyjaznym, gotowy do całowania i pogodzenia się. Sześciominutowy closer to z kolei nagranie niebezpieczne smutne, zatrważająco ponure oraz jakżeby inaczej - cudowne. Tu blisko klimatycznie do innej płyty wydanej w tym samym roku, a mianowicie „Disintegration” The Cure. Zamglony, melancholijny pejzaż, zapadający w pamięć klawiszowy motyw, dojmująco przenikliwa gitara i tekst z cyklu tych, których pisania powinno się zabronić. Deep down I know we'll never be, Living, laughing, loving in perfect harmony, The thought of you with someone else just kills me Gdyby ktoś układał kiedyś playlistę z najlepszymi utworami do samobójstw z racji złamanego serca, to polecam gorąco.

Pamiętajmy jednak, że ci chłopcy mieli również w zwyczaju pisać twee-popowe chwytliwe piosenki. Kilka z nich z powodzeniem wybrzmiewa na „Snowball”.  Nie da się powiedzieć złego słowa o zgrabnie skomponowanym, bardzo krótkim „You’re Kidding Aren’t You”. Nieco cukierkowo wypada prze-radosne, zakochane „This Love Is Not Wrong”**. Jest i obiecane „Everything About You” czyli perfidnie bezpośrednia czysta afirmacja wyrażona słowami i muzyką. Śpiewane przez Bobby’ego wersy o kochaniu wszystkiego co związane z dziewczyną o chrześcijańskim imieniu i o niemożności doczekania się kolejnego spotkania z Nią. Tak bardzo twee.

Poza wymienionymi, wciąż znajdują się tu jeszcze trzy kompozycje. Do których grup się zaliczają? „End Of The Affair” jest czymś niewątpliwie pokrewnym do „When Morning Comes To Town”. Kolejną sielanką, wzbogaconą nawet o dźwięki fletu, traktującą o końcu relacji, aczkolwiek takim, który da się zaakceptować. Jak to Wratten ma w zwyczaju, następny utwór musi być ciepły i napawający optymizmem. Stąd „Couldn’t Feel Safer”, chyba najbardziej zlewający się z resztą punkt programu. Miło więc, że prawie na koniec duet serwuje swoisty ewenement, najmniej przystępne dla ucha, mechaniczne „White”, którego nie powstydziłby się pewnie wczesny Kevin Shields. Ponoć kontynuacja „Sensitive”, dla mnie numer ten wydaje się mieć sens jako początek nowej, eksperymentalnej drogi, którą grupa obierze już za moment.  




* "Let's Kiss and Make Up" - to pewnie najczęściej powtarzana informacja na temat The Field Mice, ale tak, powiedzmy to jeszcze raz, wersja Saint Etienne to oczywiście cover kawałka Wrattena i Hiscocka. Prawdopodobnie popularniejszy od oryginału. 

** "This Love Is Not Wrong" - może się mylę, ale czy przebój niejakich The Pains Of Being Pure At Heart (czyli najpopularniejszych aktualnie  kontynuatorów twee) zatytułowany "This Love Is Fucking Right" nie jest właśnie czytelnym nawiązaniem do piosenki TFM?


poniedziałek, 19 maja 2014

The Field Mice - I Can See Myself Alone Forever (1989)













Zgadza się, tytuł tego singla ukazuje nam Roberta Wrattena jako pesymistycznego,  zrezygnowanego, boleśnie nieszczęśliwego melancholika. I teraz pytanie, czy to co on nam tu wciska o umieraniu w samotności i niedoczekaniu znalezienia drugiej połówki jest w swej beznadziei komiczne, czy naprawdę przerażające? Zwrotka „I Can See Myself Alone Forever” to wręcz zupełna odwrotność tego co The Field Mice proponowali w „Emma’s House”. Tekstowe lamenty oraz wywnętrzenia Bobby’ego bezbłędnie przekazuje również muzyka, w szczególności zimny bas i rozmyta, cholernie głęboka gitara. Ryzykuję twierdzenie, że właśnie tutaj, głównie za jej sprawą, mamy do czynienia ze wczesną i iście doskonałą formą podgatunku muzyki alternatywnej zwanej dream popem.

Tym bardziej zaskakuje obecność „Everything About You” – chyba najbardziej optymistycznej i nośnej piosenki Londyńczyków jako strony B. O niej nieco więcej przy okazji pierwszej płyty długogrającej. 


niedziela, 11 maja 2014

The Field Mice - Sensitive (1989)








10

Od momentu wydania „Emmy” minęło kilka miesięcy, zaczął się nowy rok, choć nie dobiegła końca stara zima. Luty 1989, The Field Mice pokazują światu potwierdzenie tego, iż nie są tylko chwilowym aktem na rozległej a zarazem mało trwałej scenie niezależnej. Dowodem znakomite 5:05, w którym doprawdy żadna sekunda nie zostaje zmarnowana. „Sensitive” jawi się mocnym uderzeniem, kawałkiem motorycznie poprowadzonym przez melodie, puls basu, ale przede wszystkim brudne, pre-shoegaze’owe brzmienie gitary i wyrazisty rytm perkusji. Robert manifestuje tu wrażliwość i uczuciowość, bo choć tym razem piosence daleko do ckliwości i założeń kojarzonych z twee popem, to tekst jest niemalże krwawą obroną wartości, jakie panowie swoją twórczością niewątpliwie reprezentują.

My feelings are hurt so easily, That is the price that I pay, The Price that I do pay, To appreciate, The Beauty they're killing, The Beauty they're busy killing, Killing, Killing, Killing…

Z kolei uzupełniający singiel utwór “When Morning Comes To Town” to Field Mice klasyczne, konserwatywne i najzwyczajniej w świecie bardzo dobre. Emocje opadają, piosenka jest ładna, jej charakter niemal sielski, pomimo tego, że traktuje o kolejnej miłości, która musiała się skończyć. Bobby, wspomagany przez kobiecy głos jest jednak świadomy nieuchronności tego zdarzenia i nie wydaje się dołować. Rankiem idzie do przodu, wieczorem jest samotny i rozmyśla o niej. Standard.

„Sensitive” okazał się singlem umiarkowanie dostrzeżonym. Dotarł do top 20 UK Independent Chart a nawet znalazł się w prestiżowym Festive 50 kompilowanym co roku przez Johna Peela


wtorek, 6 maja 2014

The Field Mice - Emma's House (1988)









10

Kto dziś posiada jakąkolwiek wiedzę o wytwórni Sarah records, temu przychodzi zapewne na myśl przede wszystkim nazwa The Field Mice. Co prawda nie oni byli tu pierwsi, gdyż debiutancką siedmiocalówkę wydano im jako dwunastą z kolei pozycję w katalogu, a The Sea Urchins czy Another Sunny Day do zasobów twee i jangle-popu dorzucili od siebie coś ciekawego już chwilę wcześniej. To jednak Field Mice ze wszystkich kapel Sary okazał się zespołem bezapelacyjnie najbardziej prominentnym, rozpoznawalnym i posiadającym w ostatecznym rozrachunku najistotniejszy dorobek. Zaczynali zresztą kapitalnie, za sprawą znakomitości pod tytułem „Emma’s House”.

Kiedy Harvey Williams grał jeszcze wyłącznie we wspomnianym Another Sunny Day, panowie Bobby Wratten i Michael Hiscock radzili sobie zaledwie we dwójkę. Układ sił musiał być w każdym razie więcej niż wystarczający, skoro zaledwie wczesna faza działalności przyniosła duetowi kilka permanentnych majstersztyków. Pierwszym jest naturalnie tytułowe nagranie debiutanckiej EP’ki (albo jak kto woli singla). Utwór odsłaniający sporego rąbka muzycznej wrażliwości grupy, kamuflujący tęsknotę pod pozorem piosenki pogodnej i niebywale prostej. Składa się na niego modelowo dla wyspiarskiego indie-popu tamtego okresu brzmiąca gitara, obrazowo stawiane wersy przenoszące nas do portowego poranka, na godzinę za pięć szóstą, gdzie chłód przebija się przez jedwabną podkoszulkę bohatera oraz piękny w każdym calu refren - ujmująca ulotność uchwycona w kilku frazach. Wratten pyta gdzie ona jest? Śpiewa o opuszczonym domu ważnej dla siebie osoby i rozmyśla nad tym czemu wciąż nazywa go Jej domem? Emma, która dokądś odeszła, pozostawiając chłopaka w stanie sentymentalnej zadumy wpisuje się w jeden z najbardziej enigmatycznych dziewczęcych wizerunków niezależnego popu.

Na tym nie kończą się zalety pierwszej „siódemki” The Field Mice, choć zauważenie, że jej pierwsza połowa brzmi o niebo lepiej od drugiej będzie raczej nieuniknione. W totalny późno-80’sowy romantyzm z delikatną precyzją wprowadza „When You Sleep”. Bobby ponownie akcentuje wyjątkowość, ale i mglistość relacji miłosnej. Czule opisuje widok śpiącej ukochanej, a jednocześnie przeczuwa, że jego szczęście nie będzie trwać wiecznie. Co na papierze wydaje się rzeczą być może przesłodzoną w formie muzycznej zdaje egzamin na pięć. „Fabulous Friend” to nadal przyjemny, ale dość generyczny wytwór zespołu (Wratten posypuje głowę popiołem i akceptuje poczucie winy na jakie sobie zasłużył). „The Last Letter” z obecnym pianinem jawi się raczej letnią i błahą pioseneczką o przeciętnym tekście. 

Z dwiema kompozycjami bliskimi ideału, jedną dobra i jedną słabszą Londyńczycy notują debiut nierówny, ale i tak zapamiętany głównie przez wzgląd na klasę tytułowego utworu.



Ocena na górze to ocena tytułowej piosenki singla, b-side'y zostawiam w spokoju