środa, 2 maja 2012
Star Fucking Hipsters - Never Rest In Peace (2009)
4
Tekst powstał 6 listopada 2009
Druga płyta Star Fucking Hipsters egzemplarzowo wręcz pokazuje jak z jednej z najlepszych kapel na punkowej scenie w bardzo krótkim czasie stać się wynalazkiem przeciętnym, odtwórczym i wypalonym. Zachwycałem się kiedyś tym kolejnym projektem starego wyjadacza Stza znanego już z Leftover Crack czy Choking Victim. Nie miało to zresztą aż tak wielkiego znaczenia. „Until We’re Dead” było przecież diabelnie dobre, kreatywne, myślące. Mija niecały rok od tamtego druzgocącego spotkania. Mija niestety i dobre wrażenie na ich temat.
Słucham tego wymęczonego, hałaśliwego i nieprzyjemnego czegoś. Nadal trudno mi uwierzyć, że to ta sama grupa. Bez naciągania odnajduje tu dwie porządne kompozycje. Reszta bywa średnia, przyzwoita, ale najczęściej kiepska, słaba, beznadziejna. Nie mogę się oprzeć myśli, iż bardziej chodziło im tu o treść, aniżeli o jakiekolwiek dobre brzmienie. To zresztą co dobre niczym nie zaskakuje. Wpasowuje się w momenty swojego ze trzy grube poziomy ciekawszego poprzednika i tyle. Porównajmy choćby same intra dla zrozumienia różnicy klas. Nagrane na odpierdol, „tak żeby było”, iście gówniane Vol. II KONTRA świetnie inicjujące „Introducción a los Hipsters”. Wynik niczym San Marino – Polska sprzed kilku miesięcy. Sorry za drobiazgowość. Po intrze wchodzi najlepszy kawałek z tej płyty. „3, 000 Miles” pachnący prawdziwym pop punkiem. Ta wokalistka nadal śpiewa lekko i świeżo wchodząc w interakcje ze stanowiącym jej przeciwieństwo zapitym głosem męskim. Fajnie, tylko tam mieliśmy coś takiego w dużo zajebistszym „Two Cups Of Tea”. A tuż po tamtym intrze rozwalała genialna partia fortepianu, z której to wyłaniał się piękny, dynamiczny punk rock. Wokalu Stza słuchało się z przyjemnością pomimo jego pewnej trudności. Tutaj bez obrazy, ale koleś jedynie charczy… Żeby już nie mylić wracamy do „Never Rest In Peace”. Do niezłego, chwytliwego "Design". Tu znów w dużej mierze dziewczyna odpowiada za pomyślność kawałka. Ale, że wspomnę tylko o „Immigrants & Hipocrites” z debiutu i satysfakcja znika. Przepraszam, musiałem. W „Church & Rape” jakieś strojenie gitary, tekst, który na papierze jakoś tam wygląda jako ich głos w sprawie aborcji. Niestety niewiele więcej. „The Civilization Show” jawi mi się dość tanim ska. „Severance Pay” pomimo nijakości ujdzie. Wszak w tak marnym towarzystwie to nietrudne.
I na cholerę nagrywają gnioty takie jak „S.F.H Theme”? Żeby zapchać czymś tą niewartą kilku złotówek płytę? 29 jebanych minut? Wcześniej stać było ich na 44 uczciwego majstersztyku. Nawet gdyby to podzielić na 4 byłoby ciekawiej niż w ciągu tej kiepściutkiej, oszukańczej połowy godziny…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz