środa, 2 maja 2012
Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver (2011)
8
Wizerunek samotnika zaszytego w leśnej chacie, przy kawałku gitary komponującego intymne, zadumane pieśni do Bon Ivera przylgnął już pewnie nieodwracalnie. Takim nastrojem Justin Vernon poruszył nas na „For Emma, Forever Ago”, tym zaskarbił sobie uznanie wyrastając na czołowego brodacza indie-folkowej estetyki. Obcowanie z drugą płytą artysty nie wywołuje tak silnego poczucia odizolowania. Dziś bohater inicjuje podróż zabierając słuchacza w kilka niepozornych, acz wyjątkowych miejsc. Takie trochę Sufjanowe „Michigan” rozpięte na całe Stany, sięgające nawet do Kanady. Wycieczka może nie tyle do geograficznych krain, co wspomnień z nimi związanych, taka jaką można odbyć bez odrywania stóp od podłoża. Muzycznie nie sposób już dalej nie traktować Bon Iver jako zespół. Istotny jest wpływ choćby Seana Careya, który artystyczną klasę udowodnił niedawno za sprawą własnej płyty. Ogółem do przygotowania utworów na „Bon Iver” zatrudniono nieporównywalnie większy personel niż w przypadku skromniutkiego debiutu. Aranżacyjna bezbłędność w połączeniu z talentem Vernona do pisania genialnych piosenek zaowocowała albumem nietuzinkowym. O perfekcyjnie skonstruowanym „Perth” mówi się już w kontekście jednego z najlepszych openerów ostatnich lat. Trudno zaprzeczyć słysząc cudowną melodię, nałożony na nią rozczulający wokal, dostojnie masakrujące partie bębnów i otaczającą wszystko mgiełkę wzniosłości. Równie wielkie „Calgary” oswaja pogrzebową posępność w dalszej części wyprowadzając lekko arcadefire’ową hymniczność. Trzy minuty „Towers” z obowiązkowo kapitalnymi linijkami tekstu („Oh the sermons are the first to rest / Smoke on sundays when you’re drunk and dressed”) definiują ideał folkowej ballady. To dla takich krążków - lirycznych, choć rozbudowanych, cichych, a zarazem epickich, podlanych znakomitym songwritingiem, rezerwujemy miejsca na listach roku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz