8
Raz na jakiś czas trafia nam się taki album, który za sprawą pewnych uwarunkowań zostaje pokochany absolutnie przez wszystkich. O „Celebration Rock” radośnie wypisują podziemne blogi, popularne portale i wpływowe muzyczne magazyny. Poleca hipsterka oraz zwyczajni słuchacze, którym krążek się po prostu podoba. Entuzjaści melodyjnego punka słyszący tam coś znajomego i dawni fani alternatywy, obecnie popu, którzy Japandroids polubią, ale żeby nie było, kilka razy wspomną w ich kontekście o gówniarskim graniu. Możnaby powiedzieć z rozpędu, że dużo jest takiej muzyki, bo przecież energetycznie, wesoło i hałaśliwie grają dziesiątki kapel. Nagle wynaleźli jakichś Dżapandro i robią z nich Bogów? Nic bardziej mylnego. Patrzę na listę przesłuchanych albumów i kogo tu praktycznie obok kanadyjskiego duetu mogę uczciwie postawić? Joyce Manor zeszłoroczne, Superchunk sprzed dwóch lat… Kilku innych kandydatów ostatecznie jednak niezbyt nadających się do porównania. No, ale jeśli chodzi o ten klasyczny indie rock, jakby tu sobie tego terminu aktualnie nie przyjąć, twórcy „Celebration Rock” mieszczą się w nim nadal jak nikt inny. Co więcej, jak nikt inny potrafią to zrobić naprawdę znakomicie. O wiele lepiej niż na poprzedniej płycie, z której dało się zapamiętać właściwie kilka kawałków (kultowe we can french kiss the french girls z „Wet Hair”).
Tutaj widzimy ich jakby dopiero w pełnej krasie, tych samych, ale lepszych, jeszcze bardziej naładowanych i serwujących jeden hit za drugim. To jest płyta totalnie wakacyjna, wkręcająca się w słuchacza i eksplodująca w nim od środka. Nie stanie i kiwanie głową, a pogo, w którym nie boisz się dostać w szczękę albo zgubić buta. „Younger Us”, „Evil’s Sway”, „Fire’s Highway” i „The House That Heaven Built” czyli highlighty spośród highlightów mkną przed siebie, wypełnione młodością, radością, mocą i apetytem do życia. And thinking this feeling was never gonna end… Optymizm, gitary takie jak lubimy, tempo takie jak kochamy.
Tak więc, lubcie sobie ich ile chcecie. Wszyscy. Bo należy im się.
Tutaj widzimy ich jakby dopiero w pełnej krasie, tych samych, ale lepszych, jeszcze bardziej naładowanych i serwujących jeden hit za drugim. To jest płyta totalnie wakacyjna, wkręcająca się w słuchacza i eksplodująca w nim od środka. Nie stanie i kiwanie głową, a pogo, w którym nie boisz się dostać w szczękę albo zgubić buta. „Younger Us”, „Evil’s Sway”, „Fire’s Highway” i „The House That Heaven Built” czyli highlighty spośród highlightów mkną przed siebie, wypełnione młodością, radością, mocą i apetytem do życia. And thinking this feeling was never gonna end… Optymizm, gitary takie jak lubimy, tempo takie jak kochamy.
Tak więc, lubcie sobie ich ile chcecie. Wszyscy. Bo należy im się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz